24 maja 2008

Niebieski ptak wyobraźni

Recenzja "Błękitnego ptaka" Marie-Catherine d’Aulnoy

Któż z nas nie tęskni w głębi ducha do czasów jasnych wyborów, kiedy to każdy w mgnieniu oka potrafił ocenić, co jest słuszne, a co nie? Któż z nas, choć często się z tym kryjemy, nie jest bezgranicznie zakochany w baśniach? Te piękne historie urzekają ludzi od wieków. W czym tkwi ich sekret?

Czy nie byłoby pięknie, gdyby na świecie istniały tajemnicze siły i obdarzone magicznymi mocami wróżki? Gdyby ludzie mogli rozmawiać ze zwierzętami, a świat pełen był jeszcze nieznanych, nieprzemierzonych krain? Czy nie wspaniale byłoby, gdyby występek zawsze był ukarany, a dobro - nagrodzone? Piękni królewicze opiekowaliby się swoimi bogatymi ziemiami, wielkie damy dbałyby o swych poddanych, a na każdego, nawet najmniej znaczącego człowieka, czekałaby przygoda i dziwy. Niestety, takie obrazy na zawsze pozostaną tylko w sferze marzeń. Świata idealnego nigdy się nie doczekamy. Ale mamy przecież baśnie, w których wszystkie nasze pragnienia i tęsknoty magicznie przyoblekają się w ciało.

Ich urok doceniano szczególnie w drugiej połowie XVII wieku. Zapanowała wtedy swoista moda na pisanie baśni, szczególnie wśród francuskich hrabiów, księżnych i wysokich dostojników dworskich. Najbardziej znany zbiór baśni z tego okresu to "Bajki Babci Gąski" Charles’a Perraulta. Jednak sławę tego dobrze znanego nam autora przyćmiewała ówcześnie pani d’Aulnoy. Jej eleganckie, dworne opowieści, pisane pierwotnie dla rozrywki gości jej literackiego saloniku, odniosły wielki sukces w całej Europie. Niestety, do Polski trafiły dopiero w roku 1987. Przy czym w wyborze tym pominięto najsłynniejsze z historii Marie-Catherine d’Aulnoy.

Błąd ten naprawiło wydawnictwo Nasza Księgarnia. W "Błękitnym ptaku i innych baśniach" możemy przeczytać sześć przepięknych opowieści pani d’Aulnoy, w tym "Żółtego Karła" i "Leśną łanię". Baśnie te przypominają trochę romanse rycerskie, takie jak opowieści o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu czy Persewalu z Walii. Znajdziemy tu sporo motywów zaczerpniętych wprost z tych średniowiecznych opowieści. Są tu więc zaczarowane zamki, zaklęte niewiasty, mężni rycerze i damy w opresji. Zresztą nic w tym dziwnego, gdyż baronowa de La Motte d’Aulnoy była kobietą wykształconą i inteligentną. Tym też tłumaczyć trzeba występowanie w niektórych jej baśniach mitologicznych odwołań i porównań.

Baronowa jednak przede wszystkim była kobietą, co odbija się w delikatności jej opowieści. Nie znajdziemy tu okrutnych scen, na jakie natrafiamy w ludowych baśniach spisanych przez braci Grimm. Autorka lubuje się natomiast w opisach cudowności i bogactwa. Uwielbia opowiadać w najdrobniejszych szczegółach o pięknych wystrojach zamków i przepysznych strojach bohaterek.

Co jednak urzeka mnie w tych opowieściach najbardziej, to motyw obietnicy. W każdej z baśni pani d’Aulnoy ktoś komuś coś przyrzeka, często nie do końca wiedząc, na co się godzi. Ale niezależnie od tego, jakie tragiczne konsekwencje może przynieść wypełnienie złożonej obietnicy, bohaterowie, choć z ciężkim sercem, dotrzymują jej. Tak jakby dane słowo było rzeczą najważniejszą, a honor stał ponad wszystkim. Oczywiście, właśnie dlatego, że bohaterowie tak się poświęcają i są wierni wyznawanym przez siebie zasadom nawet w obliczu bliskiej klęski, wszystko kończy się dobrze. Piękny to motyw, piękne przesłanie, a wplecione przez panią d’Aulnoy w tok opowieści traci zupełnie swój sztywny, odpychający, moralizatorki charakter.

Warto zwrócić jeszcze uwagą na piękną oprawę graficzną książki. Wydany na kredowym papierze Niebieski ptaki i inne baśnie czaruje bogactwem kolorowych ilustracji autorstwa Krystyny Michałowskiej. Twarda oprawa książki ochroni ją przed upływem czasu i destrukcyjnymi rękami naszych dzieci, więc nie mamy się czego obawiać.

Myślę, że zbiór baśni Marie-Catherine d’Aulnoy powinien się znaleźć na półce każdego wielbiciela magicznych opowieści, niezależnie od jego wieku. To z pewnością dobry zakup.


Marie-Catherine d’Aulnoy: Błękitny ptak, tłum.: B. Grzegorzewska, ilustr.: K. Michałowska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2007.


© tekst napisany dla serwisu Juniorek.info

4 maja 2008

Dwóch niepoważnych dżentelmenów przy wódce

Niedorzeczny dramat w jednym akcie, traktujący o daremnym poszukiwaniu Tajemnicy Istnienia


Osoby:

STEFAN – młody mężczyzna w niedbale założonym kapeluszu i brązowej marynarce.
KAROL – ubrany w czarną kamizelkę, elegancki.
TRZECI – jasnowłosy chłopak w żółtym kąpielowym szlafroku, boso.
CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY

AKT I

Na scenie znajduje się prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Na stole – butelka z wódką, trzy kieliszki i popielniczka. Na krześle po lewej siedzi Stefan. Pali cygaro. Pojawia się KAROL.

KAROL
Co tam panie w polityce?

STEFAN
Nalewając sobie wódki i nie odrywając wzroku od kieliszka.
Nie ta sztuka, Karol.

KAROL
Nie?
Podchodzi do stołu i z impetem opada na krzesło.
Może powinienem więcej sypiać, bo wszystko mi się miesza…

STEFAN
Polewając KAROLOWI
W stanie zmęczenia i półsnu człowiek jest bliżej Boga. Nie rezygnuj z tego.

KAROL
Bliżej Boga? Co ty opowiadasz! Co najwyżej bliżej popadnięcia w obłęd!

STEFAN
Wychyla kieliszek.
Jedno i to samo.

KAROL
Z oburzeniem
Bluźnierca!

STEFAN
Flegmatycznie
Filozof.

KAROL
Złośliwie
Jedno i to samo.

STEFAN
Napełniając kieliszek
Ach, Karol… Kiedy ja tylko poszukuję sensu w tym wszystkim. A można go odnaleźć tylko przez babranie się w sztuce, religii lub przez obłęd właśnie… Poszukiwania Tajemnicy Istnienia nie są łatwe ani przyjemne.

KAROL
Zapalając papierosa, lekceważąco
Tak, tak, a w sztuce pewnie uznajesz tylko Czystą Formę…

STEFAN
Unosząc do oczu kieliszek
Oj nie, raczej staram się zbadać formę w czystej.

KAROL
Bez sensu pleciesz! Pewnie pijesz od rana.

Na scenę wchodzi TRZECI. Nie spiesząc się, podchodzi do stolika i jakby nigdy nic nalewa sobie kieliszek wódki.

KAROL
Zdenerwowany
A ten co?! Ktoś ty i czemu bezceremonialnie wódkę naszą chłepczesz?!

TRZECI wychyla kieliszek w ciszy.

STEFAN
On jest trzeci, więc ci nie odpowie. Nie może. To niezgodne z zasadami i konwencją. Trzeciego wiąże forma.

KAROL
Zirytowany, uderzając dłonią o blat stołu
A ten znowu swoje!

TRZECI po opróżnieniu kieliszka schodzi ze sceny.

STEFAN
Odprowadzając TRZECIEGO wzrokiem, z uśmiechem
Wariat.

CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY
Intonuje żałośnie, proroczo
Biedni, biedni nieszczęśnicy! Szukają sensu istnienia, ale nie znajdą go nigdy, bo szukają nie tam, gdzie trzeba! Bogowie, zlitujcie się nad nimi! Ześlijcie im Derridę, tego Żyda z Algierii po dwakroć wyklętego przez wspólnotę religijną i państwo! Niech wyjaśni im Wielką I Jedynie Słuszną Prawdę Wiary: „centrum nie jest centrum, ponieważ centrum leży gdzie indziej”. Szukajcie sensu w Grze!

KAROL
Rozglądając się niepewnie
Słyszałeś coś?

STEFAN
Paląc cygaro, z powagą i znużeniem
Tylko jęki tych nawiedzonych teoretyków literatury. Podobno wszystkich ich zwolniono z uniwersytetu, bo wydało się, że nie mówią nic nowego i że cała teoria to blaga. Jak wiadomo, wszystko, co piszą, jest w zasadzie bezwartościowym bełkotem, ale maskują to terminologią i nadętą wymową. W końcu ktoś ich przejrzał i skończyły się dobre czasy. Musieli zacząć pracować. Bardzo to przeżyli. W akcie desperacji zatrudnili się jako członkowie chóru w greckich tragediach.

Kurtyna zapada niespodziewanie i ze świstem. Po chwili słychać głosy zza kurtyny

KAROL
A to co znowu?!

STEFAN
Kurtyna opadła.

KAROL
I co? To już? Tak bez sensu i bez zakończenia?

STEFAN
Tak naprawdę historia nie kończy się nigdy. Ona się tylko rozdrabnia i rozprasza.

KAROL
Ale to zupełnie niedorzeczne!

Słychać wystrzał pistoletu.

STEFAN
To dopiero było niedorzeczne.

Słychać drugi wystrzał. Chwila ciszy. Kurtyna podnosi się powoli. Panowie leżą martwi, jeden rozciągnięty na stole, drugi – na krześle.

CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY
I tak kończy się ta smutna historia. Alkohol pokonał ich obu. Straszna to była tragedia, chociaż w sumie bez znaczenia. Zmiłujcie się bogowie.

Kurtyna opada złowieszczo.

1 maja 2008

...


Wchodzisz do środka. Wszystko wokół jest zaciemnione, wszędzie panuje cisza. Widzisz mały stolik, na który pada niewielki snop światła. Podchodzisz do niego i bierzesz do ręki jedno z leżących na nim jabłek. Oglądasz je uważnie - jest zielone, jędrne i błyszczące. Idealne. Chwilę obracasz je w dłoni, po czym podnosisz je do ust. Wtedy słyszysz gromki śmiech. Odwracasz się w kierunku, z którego dobiega.

Przed twoimi oczami, w całkowitym mroku, majaczą rzędy siedzących ludzi. Ponownie patrzysz na jabłko i pomału dociera do ciebie, że jest jedynie dekoracją. Upuszczasz owoc. Kątem oka obserwujesz, jak wolno toczy się on w tę ciemność wypełnioną ludźmi. Chwila wahania. Wreszcie zeskakujesz ze sceny i ruszasz w mrok, śmiało kroczysz między rzędami. Widownia w skupieniu przygląda się każdemu twojemu ruchowi. Oczekuje historii, szuka sensu, w napięciu czeka na finał. Ale ciebie nie interesuje opowieść i to, jak się ona kończy. Nie dbasz o sztuczne jabłka, ciemną scenę, grę i kurtynę. Przesz do przodu, ciągle wyżej, wciąż po schodach do góry. I mógłbyś tak iść i iść i nigdy nie odnaleźć wyjścia (bo wokół jest tak ciemno i tak cicho), ale ktoś znudził się przedstawieniem i uchylił drzwi prowadzące do holu. Jasne, ciepłe światło wkradło się na salę, tylko na chwilę, tylko na moment. Ale to wystarczyło. Znalazłeś drogę i wykorzystałeś okazję, pozostawiając osłupiałych widzów samym sobie.

Ale co teraz? Dokąd iść w tym oceanie chaosu? Jak odsunąć od siebie przerażającą myśl, że nie wiesz, kim jesteś i co tu robisz? Kręcisz głową, powoli, pełen rezygnacji. Przecinasz szybkim krokiem hol. Mijasz szatnię pełną ciepłych zimowych płaszczy. I wychodzisz. Stojąc przed teatrem, stawiasz wysoko kołnierz swojego prochowca. Płatki śniegu leniwie kręcą się w powietrzu. Spoglądając w niebo, widzisz gwiazdy. Śnieżynka osiada na jednej z twoich rzęs. Zamykasz oczy. Nieważne, kim jesteś. Nie wiesz, co ci pisane. Finał opowieści nie jest ważny, póki wierzysz, że kiedyś nastąpi. Patrzysz przed siebie. Miasto otulone śniegiem i nocą. Ruszasz w drogę. Jesteś posłany.

Czas upływa. Cały czas

Recenzja książki Janusza Andermana - Cały czas

Na drodze z Gdańska do Warszawy za chwilę wydarzy się okropny wypadek. Samochód wiozący pisarza A. Z. i aktorkę zaraz zderzy się z pędzącym z naprzeciwka tirem. Głównemu bohaterowi tuż przed śmiercią stają przed oczyma sceny z jego życia, ale wyrwane z kontekstu, niepełne. O tym, w największym skrócie, opowiada nowa powieść Janusza Andermana pod tytułem „Cały czas”.[1]

Ale myliłby się ten, kto stwierdziłby, że książka jest wtórna, ponieważ opiera się na starym, dobrze wszystkim znanym pomyśle retrospekcji i rachunku sumienia w obliczu bliskiej śmierci. To jedynie przykrywka, podstawa do głębszych rozważań nad historią jako taką, nad czasem i przede wszystkim nad tym, co czyni człowieka takim, jakim jest. To „głębokie rozmyślania na temat kondycji ludzkiej i kruchości życia”[2] — choć według A. Z. piszą tak wszyscy krytycy na wszelki wypadek, żeby nie być posądzonym o to, że czegoś nie zrozumieli.

Janusz Anderman tworzy bowiem bohatera, który jest postacią skrajnie negatywną. Karierowicz, drobny cwaniaczek, uwodziciel, oszust to tylko kilka z nasuwających się określeń pasujących do A. Z.. Autor nie obdarza go nawet jedną, choćby mało znaczącą cechą, dzięki której czytelnik mógłby poczuć chociaż cień sympatii do bohatera. A. Z. całe życie wykorzystywał innych, głównie kobiety, do osiągania własnych celów. Był pisarzem, choć nigdy nie napisał żadnej książki. Jego jedynym prawdziwym osiągnięciem literackim było spłodzenie czternastu wierszy konkretnych, jeszcze za czasów studenckich. „Co z tego” — powieść A. Z. wydana w drugim obiegu — faktycznie napisana została przez pacjenta zakładu psychiatrycznego, który popełnił samobójstwo. Jego słuchowiska radiowe to przepisane przez niego zapomniane utwory innego pisarza, przebywającego na emigracji. Artykuły prasowe A. Z. to nic innego jak zgrabny collage tego, co przeczytał w starych magazynach. Cała kariera głównego bohatera to wielkie kłamstwo. Każde działanie, jakie podejmował, było starannie przemyślane i przekalkulowane, tak, aby jak najlepiej manipulować ludźmi, aby zyskać jak najwięcej. W wolnej Polsce A. Z. zapisuje się do trzech partii, bo polityk to najbardziej obiecujący zawód w tych czasach. Chce sprawdzić, w której z nich będzie miał największe szanse na awans i wtedy wypisać się z dwóch pozostałych. Sam o sobie myśli tuż przed śmiercią jako o hubie żerującej na bliźnich. Ale w stwierdzeniu tym, co ciekawe, nie ma żadnego żalu ani skruchy. Jest proste stwierdzenie faktu. Działał tak, bo taki jest świat i tak postępować trzeba, żeby być górą. A. Z. nawet tuż przed zbliżającym się nieuchronnie tragicznym wypadkiem rozmyśla nad tym, jakby rozegrał tę sytuację na swoją korzyść, gdyby przeżył.

Ale Anderman nie ogranicza się tylko do przedstawienia samego bohatera. Stara się znaleźć przyczynę, dla której A. Z. jest taki, jaki jest. I wydaje się, że odnajduje ją w opisie domu rodzinnego bohatera. Chcąc nie chcąc A. Z. stał się taki, jak jego ojciec, którego kochał i nienawidził jednocześnie. Również pogarda dla kobiet wynikała w dużej mierze ze stosunków małżeńskich rodziców. A. Z. Nie rozumiał matki. Była w jego odczuciu tylko dodatkiem do ojca, krępowała jego ruchy, zawężała pole manewru. Przekładał więc tę niechęć do matki na inne kobiety, podświadomie bojąc się, że któraś z nich mogłaby do niego przylgnąć na stałe, jak matka do ojca, i zatruwać mu życie do ostatka.

Książka opisuje także w barwny sposób rzeczywistość, głównie PRL-u. Z właściwym sobie humorem autor opisuje kolejne bezsensy ustroju, jak np. zeszyciki zajęć wojskowych opieczętowane i zasznurowane. Z lekką ironią opowiada także, jak rysowała się sytuacja pisarzy w tamtym okresie. Nawet stosunkowo kiepskich książek opozycja nie mogła specjalnie krytykować, żeby nie być oskarżoną o bratobójcze sprzeczki. To wszystko może być szczególnie interesujące dla młodszego pokolenia czytelników, którzy PRL-u nie pamiętają. Ale opis rzeczywistości obejmuje również kolejne okresy w historii polskiej i ich przemiany. Oglądamy je oczywiście z perspektywy A. Z., który nieustannie stara się dostosować do zmieniającego się świata i jak szczur znaleźć sobie w nim jakąś niszę dla siebie, nawet kosztem innych. Okazuje się, że w każdym momencie historii można znaleźć jakieś nonsesy. Każdy okres faworyzuje jakieś grupy zawodowe (co skrzętnie stara się wykorzystywać główny bohater). Ale czas w historii nigdy nie pozostaje taki sam. Wydaje się upływać wzdłuż linii chronologicznej ruchem jednostajnie przyspieszonym. Świat żyje na coraz to większych obrotach. Ludzie mają coraz mniej czasu, chociaż zaopatrzeni są w sprzęt techniczny, który ma im go zaoszczędzać. I tu dochodzimy do trzeciego ważnego elementu książki, jakim jest zagadnienie czasu. Czym jest czas? Jaka jest jego struktura i wartość? A. Z. w ułamku sekundy przed katastrofą przeżywa ponownie całe swoje życie. Jak to możliwe? Czy to czas tak zwalnia bieg, czy też to umysł bohatera działa z tak niesamowitą szybkością? I jak w takim razie odczuwają upływ czasu inni? Czy jest tylko jeden czas?

Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jeden element wart podkreślenia. Autor miał fantastyczny pomysł, jeśli chodzi o „techniczne” przedstawienie fragmentów życia A. Z.. Są one ujęte niejako w formę slajdów. Autor płynnie przechodzi od narracji bohatera wewnątrz samochodu (zajętego relacją z tego, co dzieje się w czasie rzeczywistym) do narracji A. Z. z przeszłości. Każdy taki fragment kończy się urwanym, niedokończonym zdaniem. Tak jakby myśli bohatera były nieskładne, przemieszane, niekompletne. Przeskakują z niewiadomych powodów od jednego epizodu w życiu do innego, zupełnie z poprzednim nie związanego. Daje to porażający efekt. Czytelnikowi udziela się ten wewnętrzny chaos. Podtrzymuje to dramatyzm książki, który mógłby być zagrożony przez ciągłe, długie dygresje. Ale te przerwane w połowie zdania wciąż przypominają czytelnikowi o sytuacji: za ułamek sekundy dojdzie do katastrofy. Czas ucieka. Czas się dopełnia. Cały czas.


Janusz Anderman: Cały czas, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.


[1] Janusz Anderman: Cały czas, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.
[2] Ibidem, s. 141.

Rzeczywistość przyszpilona

Polemika z tekstem Andrzeja Wernera Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę


Andrzej Werner w swoim felietonie „Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę”[1] zarzuca współczesnej prozie polskiej, że nie podejmuje ona ważnych kwestii związanych z aktualnym życiem. Twierdzi, że jest odrealniona i odcina się od problemów współczesności. „Mówiąc najogólniej, uchyla się od funkcji poznawczych wobec rzeczywistości” – pisze autor. Ale jakże to możliwe? „Nie odwracać się tyłem do rzeczywistości? Czyżby rzeczywistość nie otaczała nas zewsząd?” — zapytał kiedyś Stanisław Jerzy Lec. Moim zdaniem literatura polska od kilku lat nieuchronnie coraz liczniej porusza problemy współczesności i coraz więcej miejsca im poświęca, często zupełnie nieświadomie. To nieuniknione. A biorąc pod uwagę koniunkturę polityczną i szarżującą IV RP, w krótkim czasie może się zdarzyć, iż ze świecą trzeba będzie szukać literatury niezaangażowanej w rzeczywistość.

Werner twierdzi, że powodem porzucenia przez literaturę rzeczywistości jest moda, którą promują media, zwłaszcza te najbardziej agresywne jak telewizja i internet. Współcześnie coraz trudniej przekonać ludzi do czytania, zwłaszcza, kiedy mają do dyspozycji alternatywną X muzę. Dlatego literatura walczy o czytelników odpowiadając na aktualne zapotrzebowanie. A moda promowana przez media to pragnienie widowiskowości, skandalu, akcji. A więc literatura staje się w tym kontekście głównie rozrywką. „Wszak rezygnacja z odniesień do rzeczywistości, bezpośrednich i pośrednich, rozumienie literatury jako gry słownej, zabawy konwencjami, relacjami intertekstualnymi – jest właśnie rodzajem literackiego spektaklu o bardziej wyrafinowanych regułach gry, przeznaczonym już nie jak kultura masowa dla pospólstwa, ale dla publiczności prawdziwie elitarnej.” – argumentuje Werner. Wykazuje się przy tym sporą niekonsekwencją. Czytamy bowiem w artykule, że jego zdaniem odniesienie do świata nie musi się realizować wyłącznie poprzez zwierciadlane odwzorowanie rzeczywistości. Autor dopuszcza możliwość gier intertekstualnych i innych technik wyżej wymienionych jako elementy „literackiego spektaklu” promowanego przez media. Gdzież więc Werner dopatruje się jakiegokolwiek konfliktu między medialną modą na rozmach i akcję, a poruszaniem aktualnych problemów?

Zdaje się, że nieporozumienie polega na tym, iż Werner pisze nie tyle o zerwaniu kontaktu literatury z rzeczywistością, co o tym, jak chciałby, żeby ten kontakt w literaturze wyglądał. Dlatego zaprzecza, jakoby Stefan Chwin, Stasiuk czy Kuczok podejmowali trud stawienia czoła „problemom, które zdrowy sceptycyzm definiuje jako nierozwiązalne”. Chwinowi zarzuca, iż tak naprawdę nie interesuje go rzeczywistość, a skupia się jedynie na umiłowanej przez niego retoryce. Ale przecież, jeśli opierać się na słowach samego Wernera, znajdujących się w jego artykule dwa akapity wyżej niż omawiane oskarżenie, forma (czyli także rzeczona retoryka) nie jest ważna. To tylko element „spektaklu”, to coś, dzięki czemu opis problemów rzeczywistości ma się sprzedać dzisiaj. Toż to sama aktualność. I to podwójnie – bo opisuje rzeczywistość i to poprzez formę przez tę rzeczywistość wymuszoną…

Stasiukowi autor felietonu odmawia kontaktu z rzeczywistością z powodu „egzotycznych obszarów”, po jakich się porusza. A ja zapytam, czy „Mury Hebronu” nie opisują rzeczywistości? Czy tylko dlatego, iż książka odmalowuje rzeczywistość więzienną, jest już zbyt „egzotyczna”, by pozostać w kontakcie ze światem współczesnym? Przecież świat współczesny taki właśnie jest, czy się tego chce, czy nie. To właśnie nasza rzeczywistość. I to tę brudną, nędzną rzeczywistość bez żadnych perspektyw promują media. Dlaczego? Bo nie trzeba uciekać na wyspy Nibylandii, żeby mieć rozrywkę, wielkie przedstawienie. Media promują rzeczywistość, ponieważ ona jest teraz najbardziej poszukiwana. Po latach wolności Polska staje przed dramatem: nadal nie ruszamy się z miejsca. W Polsce wciąż nic nie działa tak, jak powinno, nadal istnieją patologie, nadal najważniejsze są znajomości i kontakty, no i oczywiście pieniądze. Ludzie chcą o tym czytać, bo sami się z taką rzeczywistością stykają. Nie jest to łatwe, ale poprzez opis tej strasznej współczesności czytelnicy mogą się z nią oswoić, a to przynosi pewne ukojenie, bo stawia przed wyborem: czy zaakceptować taki stan rzeczy, czy działać i próbować coś zmienić.

Jeśli chodzi o Kuczoka, Werner twierdzi, że w „Gnoju” pisarz wędruje w regiony psychospołecznej patologii „nie tyle rozpoznając świat rzeczywisty, ile manipulując jego okruchami, by uzasadnić tytułowy stosunek do świata.” Zarzuca mu, iż czyni tak, żeby stworzyć „spektakl”. Ależ oczywiście, że „Gnój” jest spektaklem! Ale Kuczok wcale nie próbuje naciągać wszystkiego do swojej pesymistycznej wizji. Jest na odwrót. Nikt normalny sam z siebie nie zaczyna postrzegać świata w taki sposób. To patrząc na świat, człowiek pełen ideałów i miłości do piękna musi zmienić swój stosunek. To świat i właśnie otaczająca rzeczywistość zmienia punkt widzenia. I, po raz kolejny, odnoszę wrażenie, że Andrzej Werner wcale nie walczy o powrót rzeczywistości do literatury (jakże by mógł, skoro rzeczywistość ta w ostatnim czasie wcale literatury nie opuszczała). On walczy raczej o to, aby literaturę opuściła rzeczywistość niska, brudna, obca i niezrozumiała. On chciałby odzyskać w literaturze rzeczywistość polityczną, rzeczywistość ludzi wyższego szczebla, rzeczywistość historyczną, a nie społeczną. I dobrze. Niech walczy. Ale niech nie stara się negować istnienia rzeczywistości obecnej już w literaturze, choć może nie łatwej. Bo ona tam jest. I coraz bardziej się zadomawia.



[1] Andrzej Werner: Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę, „Europa”, nr 19 z 10 maja 2006 (dodatek do „Dziennika”).

Z cyklu tajemnicze zbrodnie z końca XX wieku:
NOC WIGILIJNA


Opowiadanie napisanie wspólnie z Margot w jedną sylwestrową noc, baaardzo dawno temu. W podstawówce dzieci się nudzą...


Była piękna, gwieździsta Noc Bożego Narodzenia. Właśnie wstałem ze swojej wykładanej czerwonym aksamitem trumny, by zjeść śniadanie, gdy nagle do komnaty wszedł smutny młodzieniec i rzekł:
- Chciałem tylko powiedzieć, że to opowiadanie wcale mi się nie podoba.
Pomyślałem, że ów młodzieniec byłby doskonałym towarzyszem do śniadanka.
- Może zaszczycisz mnie swym towarzystwem podczas wieczerzy wigilijnej? Proszę, usiądź.
- Ale…
- Mam dużo jadła i to bardzo dobrego: czerninę, barszcz z uszkami, ślimaki w potrawce oraz meduzę w sosie cudzym.
- To ja już wolę barszcz z uszkami.
- Bardzo proszę, ale uszka są tylko dwa, więc będziemy musieli się podzielić.
- Tylko dwa?
- No cóż, kur z sześcioma udkami też jeszcze nie wyhodowano.
Wtem do komnaty wszedł stryj mojej matki, od strony dziadka, z domieszką krwi mojego taty, który jest także ojcem moich dzieci.
- Witaj stryju! – krzyknąłem w jego stronę.
- Co mówisz? Odkąd nieznani sprawcy obcięli mi uszy podczas snu nic nie słyszę.
- Może te byłyby dobre? – powiedziałem wyciągając ociekające barszczem uszka z wazy.
- Numer chyba mój. Dzięki! – i poszedł.
- Czemu tak się smucisz? Są przecież święta. Stół suto zastawiony. Jak widzisz u nas, wampirów, pełna kultura – zwróciłem się w stronę młodzieńca, obgryzając jakieś zwierzątko rano wyłowione z klozetu. – To, że jesteśmy niewychowani to brednie.
- Tak, ale nie odpowiada mi wasza kuchnia. Na całe szczęście wziąłem trochę swojego jedzenia – to mówiąc wyciągnął z torby kawałek zgniłej paprotki, po czym dodał – Jestem wegetarianinem! Muszę już iść i kupić krem na zmarszczki, bo zamknął sklepy. Pa-pa.
Tak więc zostałem sam i postanowiłem kontynuować drzemkę. Wlazłem więc do swej trumny i wszystko przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Z cyklu Tajemnicze zbrodnie z końca
XX wieku: POSTAĆ


Opowiadanie napisanie wspólnie z Margot w czasach podstawówki. Nagrywałyśmy również słuchowiska. :) To pierwsza historia z cyklu "Tajemnicze zbrodnie z końca XX wieku". Było ich wiele. I były ...niecodzienne. Ale większość zaginęła. Ocalały tylko dwie.


Był mroczny wieczór. Deszcz dyskretnie chrobotał w szyby.
– Znów jakieś morderstwo – pomyślałam po przeczytaniu wieczornej gazety.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
– Kto tam? – zapytałam.
– Uhhhhyy... – odpowiedział.
Spojrzałam przez wizjer. Na podłodze znajdowała się kałuża zielonego śluzu z resztkami odpadków. Zaniepokoiłam się. Postanowiłam pójść na plażę. Nie zauważyłam nawet kiedy deszcz przestał padać. Nagle z wydm rozległ się krzyk. Pobiegłam w tamtą stronę. Na piasku rozlana była kałuża śluzu z kawałkami kiełbasy. Moją uwagę przykuła jednak tajemnicza postać stojąca tuż przy pomoście.
Co pan tu robi i czego pan chce? – zakrzyknęłam histerycznie.
– No cóż, stoję sobie.
– Czy ma pan coś wspólnego z tymi tajemniczymi zbrodniami?
– No cóż, właściwie to tak.
– Aaaaaaaaaaaaa!
– Niech ja pani wytłumaczę. Zaczęło się tak, że byłem głodny. Oblawszy więc moim kwasem trawiennym śmieciarza pod pani domem zjadłem go. Ale śmieci się nie przetrawiły. Głód jednak nie ustąpił. Dorwałem więc sprzedawcę kiełbasy, na wydmach. Ach! Miał nie świeże wyroby! Po Fafiku zrobiło mi się zupełnie niedobrze. Wolałem żeby nikt mnie w takiej chwili nie widział. Pobiegłem więc pod pomost i zwróciłem ciała.
– Właścicielom?!
– Do wody!
– Ale dlaczego pan to robił?
– No cóż, jak już mówiłem byłem głodny. I nadal jestem…
– Aaaaaaaaaa!

Kilka niezamieszczonych tu publikacji


Starsze obciachy:
  • Dwa anioły Malczewskiego - takie coś. Aż dziwne, że ja to napisałam. Jeszcze dziwniejsze, że to opublikowali. (Recogito nr 22)