27 grudnia 2008

Maja Lidia Kossakowska "Żarna niebios" - recenzja


Wyobraźcie sobie parę skądinąd sympatycznych aniołów, którzy przez przypadek wpakowali się w niezłą kabałę i zadarli z dość paskudnymi demonami, w związku z czym porywają duszę pewnego chirurga plastycznego, aby zmienił ich twarze nie do poznania. Albo zmęczonego swoją robotą Anioła Zagłady, który chcąc zwrócić uwagę pewnego śmiertelnika, przemawia do niego basowym głosem z… muszli klozetowej. Albo anioła stróża, który niespecjalnie lubi swojego podopiecznego. Takie i wiele innych wizji roztacza przed nami Maja Lidia Kossakowska w antologii „Żarna niebios”.

W swoich opowiadaniach pisarka swobodnie, czasem lekko i humorystycznie, czasem znowu odrobinę wzniośle, opisuje nam świat aniołów i demonów. Świat, w którym Bóg jest odległy i niepojęty, a ziemie Królestwa (czyli nieba) i Głębi (czyli piekła) są bardziej podobne do naszego ziemskiego padołu niż byśmy chcieli (spotkamy się tu choćby z grubą polityką, uciążliwą biurokracją, niesprawiedliwością i układami). W dodatku, jak się okazuje, nawet sam Lucyfer (przez nieżyczliwych zwany pogardliwie Lampką) wcale nie jest taki znowu zły, a archaniołowie czasem zmuszeni są przybrudzić sobie skrzydła. Warto tu dodać, że anioły u Kossakowskiej są istotami fascynującymi, bo z jednej strony wydają się na wskroś ludzcy, ze swoimi pragnieniami, aspiracjami, lękami, tęsknotami i słabościami, z drugiej zaś potrafią niekiedy zadziwić niesłychaną mocą.

„Żarna niebios” są w zasadzie reedycją wydanego w 2003 roku przez Runę zbioru opowiadań „Obrońcy królestwa”, tyle że kolejność historii jest poprzestawiana, a całość uzupełniona o „Gringo” (opowiadanie pochodzące z drugiego tomu antologii „A.D.XIII” z 2007 roku) i tytułowe „Żarna niebios” (które ukazały się wcześniej w wydanym przez Fabrykę Słów zbiorze „Zajdel 2002”). Jako całość antologia ta jest moim zdaniem troszkę nierówna, ale nie przeszkadza to specjalnie w jej odbiorze. „Żarna niebios” napisane są pięknym i obrazowym, choć prostym językiem, a ich lektura dostarcza sporo przyjemności. Każdy, kto nie miał nigdy do czynienia z prozą Kossakowskiej, powinien czym prędzej po antologię tę sięgnąć i nadrobić zaległości. Natomiast ci, którzy czytali już wcześniej te opowiadania, mogą zostać skuszeni pięknym wydaniem, jakie zaserwowała nam Fabryka Słów.

Maja Lidia Kossakowska ze swoimi anielsko-diabelskimi opowieściami zdążyła trwale wpisać się w pejzaż polskiej fantastyki. Nic dziwnego, ponieważ w zagadnieniach związanych z angelologią pisarka czuje się znakomicie. „Żarna niebios” mogą być tego przykładem. Porządna, rzetelnie napisana książka.

Maja Lidia Kossakowska: Żarna niebios, ilustracje: Grzegorz Krysiński, Fabryka Słów, Lublin 2008.
Ta recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii.

22 grudnia 2008

Getto w getcie, czyli rzecz o horrorach


W świecie wciąż pokutuje przekonanie, że horrory należą do niższego gatunku literatury i filmu, wobec czego żaden szanujący się człowiek nie powinien zawracać sobie nimi głowy. Jako zatwardziała miłośniczka horrorów w każdej postaci, zaczęłam zastanawiać się, skąd się wziął ten stereotyp. Jeśli nad tym dłużej pomyśleć, to okaże się, że faktycznie jest sporo przesłanek wskazujących na to, że wszelka groza, strach i makabra mogą się wydawać odrobinę niedorzeczne.

Ludzie, którzy nie lubią horrorów, bo nie lubią i tyle (choć zwykle nie czytali żadnego), nie należą do rzadkości. Wyobraźcie sobie, że taki osobnik jednak się przełamie i poprosi o polecenie jakiejś książki wraz z krótkim opisem jej fabuły. Problem polega na tym, że większość książek (a horrorów w szczególności) wydaje się w streszczeniu bardzo głupia.

Żeby daleko nie szukać, „Władca Pierścieni” J. R. R. Tolkiena to historia o małym ludziku, który przez trzy tomy idzie, idzie, idzie, żeby na koniec wrzucić do ognia złoty pierścionek i uratować tym samym świat. A teraz przykład ze świata horroru. „Łowca snów” Stephena Kinga to opowieść o krwiożerczych łasicach z kosmosu, które próbują przejąć kontrolę nad światem, używając do tego sieci wodociągowej, ale natykają się na czwórkę przyjaciół i ich niedorozwiniętego kolegę, który posiada paranormalne zdolności i tak naprawdę też jest kosmitą, tyle że z innej planety. Zachęcające? No właśnie. A przecież to dobre książki! A co dopiero złe…

Pamiętam, że w szkole podstawowej wymieniałam się horrorami z kolegą. Pożyczył mi kiedyś „Bestię” Guya N. Smitha. W powieści chodzi o to, że pewien profesor (z niezwykle atrakcyjną, młodą kuzynką u boku, oczywiście) odnajduje na bagnach bestię. Bestia jest zagrzebana w mule, zielona, oślizgła i jak oddycha, to bąble ze śluzu jej się przy nosie (zaraz, czy ona miała nos?) robią. I na ten widok niezwykle często (czasem parę razy na stronę) bohaterowie zwracają zawartość swojego żołądka. Potem bestia wygrzebuje się z bagien i zaczyna malowniczo zabijać wszystkich jak popadnie, krew leje się strumieniami, jelita latają… Tyle z tej historii pamiętam.

Mam wrażenie, że często ludziom się wydaje, iż napisanie powieści grozy jest banalnie proste, bo wystarczy parę rekwizytów, trochę ganiania, krzyków, obrzydliwych opisów i już. Szukając szybkiej sławy i kasy, ludzie ci produkują taśmowo horrory klasy B, przez co w gatunku tym znajdziemy całą masę strasznego chłamu. Tym bardziej, że z horrorem jest tak, że zalicza się do niego praktycznie wszystko – wystarczy, że w historii są duchy, zjawiska paranormalne, litry krwi, psychopata, potwór, upiór, zombie, mgliste wizje, epidemie czy co tam jeszcze i już rzecz opatrzona jest etykietką „horror”.

W zasadzie nie ma co panikować, bo niektórym (a ja się do nich zaliczam) sprawiają przyjemność zarówno horrory dobre, jak i te beznadziejne, które często są tak złe, że aż komiczne. Szkoda tylko, że czasem zdarzają się historie zbyt słabe, żeby wciągnąć w klimat, ale jednocześnie nie aż tak katastrofalne, żeby bawić. Ostatnimi czasy tak było np. z filmem „Mulberry Street” (reż. Jim Mickle) wyświetlanym w czasie tegorocznego Festiwalu Horrorów w Multikinie. W filmie tym zmutowane szczury opanowują miasto – atakują mieszkańców, roznoszą tajemniczy wirus i zmieniają wszystkich w szczuro-ludzi. Tylko oprócz biegania, krzyków i iście przerażającej sceny, w której jeden z bohaterów w trakcie transformacji kroi i je surowe piersi kurczaka (groza normalnie…), w filmie nie było nic ciekawego. Za to widownia uratowała seans swoimi fantastycznymi komentarzami. Niech żyją fani horrorów, którym niestraszne i najsłabsze filmy! Jeśli rozrywki nie ma na ekranie – dostarczą jej sobie sami. I jak tu ich nie kochać?

Ostatecznie, nie ma się co łamać, nawet jeśli ludzie traktują wielbicieli horrorów jak pokręconych psycholi i nawet jeśli nie potrafią zrozumieć, że to, iż lubi się horrory, nie oznacza, że jest się ignorantem w zakresie reszty literatury czy filmu. Niech im będzie. Ważne, że nam świat grozy i strachu dostarcza przyjemności. A dlaczego tak się dzieje? Czemu lubimy się bać? To już chyba materiał na zupełnie nowy tekst.

Ekspresowo, valkiriowo.

19 grudnia 2008

Jacek Dąbała "Największa przyjemność świata" - recenzja


"Największa przyjemność świata" Jacka Dąbały to kontynuacja "Ryzykownego pomysłu", choć znajomość poprzedniej książki nie jest czytelnikowi niezbędna. Znów spotykamy Artura Brandta, tym razem już jako byłego dziennikarza śledczego.

Straciwszy pracę w telewizji, Artur postanawia wykorzystać swoją wiedzę i kontakty w innej branży i zakłada biuro detektywistyczne. Jego współpracownikami zostają: Marek Borg – były antyterrorysta zwolniony z jednostki „ze względów psychologicznych”, Jan Walewski – niechlujny emerytowany inspektor policji i Susan Smith – piękna sekretarka prosto z Ameryki. Razem próbują odnaleźć Nanę Radwan, zaginioną córkę jednego z najbogatszych ludzi w kraju. Sprawa ta okazuje się jednak bardziej skomplikowana niżby się wydawało.

Nowa powieść Dąbały jest lekką, zabawną lekturą, łamiącą konwencję tradycyjnego kryminału. Zamiast niedogolonego, przesiąkniętego zapachem whisky detektywa-weterana mamy tu wypielęgnowanego mężczyznę, który nie lubi dymu papierosowego i którego do obłędu doprowadza własna matka. W chwilach stresu Brandt siada za biurkiem i ukradkiem pociąga łyk z wyciągniętej z szuflady butelki… Coca-Coli. A jego piękna sekretarka bardzo słabo włada językiem polskim i wciąż mówi coś niestosownego, choć stara się zachować pełen profesjonalizm.

Cyniczny, zadufany w sobie, ale też energiczny i inteligentny bohater, którego wykreował Dąbała, jest bardzo wyrazisty i niełatwo go zapomnieć. U jednych może wzbudzić sympatię, innym działać na nerwy, ale na pewno wszystkim wyda się postacią żywą i wiarygodną. Warto poczytać, jak ten nowo upieczony detektyw poradzi sobie ze sprawą, która poprowadzi go ku niebezpiecznym rejonom seksbiznesu, rodzinnych tajemnic, nienawiści, miłości i zmów milczenia.

Polecam tę książkę każdemu, kto lubi rozerwać się przy dobrym kryminale, chociaż nie jest ona typowym przedstawicielem gatunku. Ale napisana jest sprawnie, intrygi się piętrzą, atmosfera zagęszcza, zakończenie zaskakuje, a na prawie każdej stronie znajdziemy coś zabawnego. To wymarzona pozycja na lato – lekka, przyjemna i niewymagająca. Mam nadzieję, że spotkamy jeszcze Artura Brandta w kolejnej odsłonie.


Jacek Dąbała: Największa przyjemność świata, Red Horse, 2008.

Ta recenzja ukazała się pierwotnie tutaj. Na Valkirii znajdziesz więcej.

11 grudnia 2008

Dean Koontz "Nieznajomi" - recenzja


Kilkoro obcych sobie ludzi z różnych części USA łączy jedna rzecz – paniczny strach, którego w żaden sposób nie potrafią wytłumaczyć. Po pewnym czasie każdy z nich niejasno zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że wiąże się on z jakimiś niepokojącymi wydarzeniami, mającymi miejsce półtora roku wcześniej koło motelu przy autostradzie I-80. Wiedzeni ciekawością, intuicją i wskazówkami zostawianymi przez tajemniczego sprzymierzeńca wszyscy trafiają do Motelu Zacisze. Tam wspólnymi siłami próbują zrozumieć źródła swego lęku i odkryć zagadkę sprzed półtora roku. Brzmi interesująco?

Na pierwszy rzut oka – tak. Motele same w sobie są dosyć strasznym miejscem. Nie mają znaków szczególnych, wszystko jest w nich standardowo nijakie i bez wyrazu. Przez podobne do siebie pokoje, wypełnione takimi samymi meblami, przewijają się liczni anonimowi, jednorazowi goście. Jeśli dodamy do tego fakt, że amerykańskie motele budowane są zazwyczaj na odludziu, gdzieś przy jednej z wielu niekończących się autostrad, otrzymamy obraz idealnego miejsca dla zakotwiczenia opowieści pełnej grozy i napięcia.

Ale niestety Deanowi Koontzowi nie udało się wywołać w czytelniku nawet odrobiny emocji. Opisy paniki są raczej śmieszne niż dramatyczne. Kiedy czyta się o doktor Ginger Weiss, która dostaje ataków fugi na widok czarnych rękawiczek albo odpływu zlewu, czytelnik, zamiast współodczuwać i identyfikować się z bohaterką, uśmiecha się drwiąco. A przecież nie chodzi o sam przedmiot lęku. Dobry pisarz nawet i starego kapcia potrafi przedstawić w taki sposób, że czytelnik poblednie z emocji. Dla przykładu Witold Gombrowicz w "Opętanych" pisał o wzbudzającym grozę brudnym podrygującym ręczniku. I faktycznie wszyscy, którzy czytali tę powieść, pocili się z niepokoju, a dopiero po lekturze ze śmiechem zastanawiali się nad tym, jak można było bać się czegoś tak zabawnego, jak stary ręcznik. Nie chodzi więc nawet o to, co Koontz opisuje, ale jak to robi. Prawdę mówiąc, nie potrafię powiedzieć, czego zabrakło. Ale opisy lęków i strachów wypełniają ponad połowę książki, a nic nie wnoszą i strasznie się dłużą.

Cała akcja "Nieznajomych" jest zresztą bardzo przewidywalna i schematyczna – rząd USA, który próbuje zataić pewne fakty przed obywatelami, szalony i niereformowalny pułkownik, który uważa, że najlepszym rozwiązaniem w każdej sytuacji kryzysowej jest pozabijanie wszystkich… Pojawia się bardzo wiele elementów, które do znudzenia były już wykorzystywane przez całe zastępy pisarzy i scenarzystów.

Przy tym Koontz uwielbia pouczać. Cała książka pełna jest mętnego moralizatorstwa i naiwnej dydaktyki. Powinniśmy być dla siebie dobrzy, kochać się, pomagać sobie… Oczywiście, jest to może i ważne przesłanie, ale zupełnie nie na miejscu w książce tego typu, a co ważniejsze – sposób, w jaki te moralizatorskie treści są przekazane, przypomina trochę niedzielne nabożeństwo dla dzieci. Oto przykład: "Niektórzy myślą, że liczy się tylko intelekt: umiejętność rozwiązywania problemów, radzenia sobie w życiu, dostrzegania i wykorzystywania okazji. Tak, intelekt zapewnił ludziom wyższość i przewagę nad innymi gatunkami, ale nie zawsze wystarczał bez odwagi, miłości, przyjaźni, współczucia i empatii. Troszczymy się o siebie. To nasza ścieżka. To nasze błogosławieństwo". Rany!

Ale w gruncie rzeczy "Nieznajomi" nie są książką bardzo złą. Powieść jest napisana poprawnie, a bohaterowie bardzo zindywidualizowani i przekonujący (znajdziemy tu nawet pewien swojski akcent – jednym z bohaterów drugoplanowych jest polski ksiądz – Stefan Wycazik). Warto też zwrócić uwagę na świetne tłumaczenie, które jest zasługą Cezarego Frąca. Gdyby tak jeszcze coś się w "Nieznajomych" działo… Albo działo się nieco szybciej… Albo nieco ciekawiej… A tak – mamy kolejne, dosyć nijakie czytadło.

"Nieznajomi" nie są pasjonującą lekturą. Nie ma tu napięcia, emocji, porywających intryg. Akcja płynie sobie powoli, bohaterowie prowadzą swoje prywatne śledztwo, podczas gdy rząd i wojsko próbują im w tym przeszkodzić. A wszystko to bez odrobiny finezji. W wolnych chwilach bohaterowie rozmyślają też o przyjaźni, braterstwie i Bogu. I starają się troszczyć o siebie. Bo to bardzo ważne. Bardzo.

Znam lepsze książki. Ale jeśli naprawdę nie macie co robić, to sięgnijcie po tę powieść.


Dean Koontz: Nieznajomi, tłum.: Cezary Frąc, Albatros, Warszawa 2008.

Czy wiesz, że...
Na Valkirii znajdziesz tę recenzję (link) i wiele innych!

8 grudnia 2008

John Updike "Czarownice z Eastwick" - recenzja


John Updike znany jest z pisania powieści przedstawiających zwyczajne życie ludzi z przedmieść. W jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że jeśli nie udało mu się wyczerpać tego tematu, to temat z pewnością wyczerpał jego. Może to był powód, dla którego pisarz dosyć przewrotnie wplótł w pospolite życie przeciętnych Amerykanek odrobinę magii, w wyniku czego powstały "Czarownice z Eastwick".

Kiedy przeciętny człowiek słyszy słowo „czarownica”, na myśl przychodzi mu stara, przygarbiona babinka, z potarganymi włosami, kurzajką na nosie i warząchwią od wielkiego, dymiącego kotła w pokrzywionej ręce. Czytelnicy fantastyki mają bardziej wysublimowane wyobrażenia i zdecydowanie bardziej ambiwalentny stosunek do wszelkiego rodzaju wiedźm i czarodziejek. Jednak mogłabym się założyć, że mało kto posądzi o konszachty z diabłem zapracowaną, pulchną kobietę w średnim wieku, a na dodatek rozwódkę z dziećmi na utrzymaniu. Nie do pomyślenia jest też sytuacja, w której miejscem sabatów czarownic nie jest żadna góra, puszcza czy choćby opuszczona okolica poza miastem, tylko mały jednorodzinny domek w prowincjonalnym miasteczku na Rhode Island, w którym, podczas gdy mama sączy alkohol i tworzy stożek mocy ze swoimi przyjaciółkami, dzieci piętro wyżej najspokojniej w świecie oglądają telewizję.

Ale na taki właśnie pomysł wpadł John Updike. W powieści "Czarownice z Eastwick" przedstawił – wydawać by się mogło – zwyczajne życie, w spokojnym, leżącym na uboczu miasteczku. Jest ono jednak domem dla trzech czarownic – Alexandry, Jane i Sukie. Każda z nich ma pracę, prowadzi dom, zajmuje się (czy raczej powinna się zajmować) swoimi dziećmi. Poza tym ich głównym zajęciem jest romansowanie. Można odnieść wrażenie, że żaden mężczyzna mieszkający w Eastwick nie wymknie się z ich pazurków. Ta sielanka zostaje zburzona, gdy do miasta sprowadza się Darryl Van Horne – tajemniczy, fascynujący, bogaty wynalazca, próbujący wymyślić sposób na uzyskanie alternatywnych źródeł energii. Inspiruje on każdą z trzech kobiet i odkrywa przed nimi nowe horyzonty, ale jednocześnie podkopuje ich wzajemną przyjaźń i mąci im w głowach. Akcja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy do gry włącza się Jenny – niewinna, skromna dziewczyna, która wprowadza się do domu Van Horna. Trzy czarownice postanawiają coś z tym zrobić, bo przecież takiej zniewagi nie można nie pomścić…

Jednak każdy, kto szuka wartkiej akcji i oczekuje spektakularnych opisów tego, w jaki sposób czarownice szkodziły ludziom, których nie lubiły, srodze się zawiedzie. Updike snuje swoją historię bardzo rozwlekle. Samą fabułę powieści, jeśliby się postarać, można by streścić dosłownie w kilku zdaniach. Często trzeba mocno skupić uwagę, by nie zgubić wątku. Zwłaszcza, kiedy czyta się jedną z wielu rozmów telefonicznych, które prowadzą między sobą bohaterki. A wszystko to dlatego, że pisarz z zamiłowaniem wplata w tok rozmowy wszelkiego rodzaju dygresje. Tak więc między jedną wypowiedzią a drugą trafiamy na przykład na długi opis otaczającego rozmówczynię wnętrza domu, a innym razem chociażby dokładną, zajmującą całą stronę relację z myśli i odczuć bohaterki. Jeśli nie jesteśmy wystarczająco uważni, możemy mieć problemy z przypomnieniem sobie, czego właściwie cała rozmowa dotyczy.

Trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki pisze Updike, jest fascynujący. Warsztat pisarza jest faktycznie godny podziwu: bogactwo obrazowania, liczne porównania, sprawny styl – tę książkę naprawdę przyjemnie się czyta.

"Czarownice z Eastwick"
były interpretowane na najróżniejsze sposoby. Dla jednych jest to opowieść o statusie kobiet i ich zniewoleniu, dla innych wręcz przeciwnie – pean na rzecz ich niezależności. Niektórzy widzą w powieści satyrę na społeczeństwo amerykańskie doby wojny w Wietnamie, inni – prostą historię przedstawiającą przewrotną, zmienną naturę kobiet. Dla mnie "Czarownice z Eastwick" to powieść o decyzjach, jakie podejmujemy każdego dnia, i o tym, do czego mogą one prowadzić. Książka prowokuje do rozmyślań nad tym, co sobą reprezentujemy i jak łatwo czasem przychodzi nam usprawiedliwianie swoich występków. „Codziennie zabijamy ludzi w naszych myślach. – mówi jedna z bohaterek, racjonalizując rzucenie śmiertelnego uroku na niewinną Jenny. – Wymazujemy pomyłki. Zmieniamy hierarchię ważności raz ustalonych priorytetów”. Dlaczego więc bać się morderstwa?

Powieść ukazała się w nowym przekładzie, którego autorką jest Katarzyna Bogucka-Krenz. W zasadzie nie miałabym do niego zastrzeżeń, gdyby nie jedno koszmarne zdanie: „Widać już taki jej los, że pociągali ją nieszczęśliwi i pechowcy, którzy na dodatek sami bynajmniej nie byli od tego, żeby pociągnąć kobietę za sobą na dno, gdyby im tylko na to pozwoliła”. Trudno w ogóle odnaleźć sens w tym zdaniu, a jego składnia woła o pomstę do nieba. Szkoda tylko, że korekta nie wyłapała takiej wpadki.

"Czarownice z Eastwick"
nie są odpowiednią lekturą do pociągu czy na wyjazd pod namiot, ale każdemu, kto poświęci jej trochę skupienia i uwagi, powinna sprawić przyjemność. Książka wciąga, choć w zasadzie nie posiada fabuły, co jest zaskakujące samo w sobie. I choćby dlatego warto ją przeczytać.


John Updike: Czarownice z Eastwick, tłum.: Katarzyna Bogucka-Krenz, Rebis, Poznań 2008.

Ta recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii, a tu jest do niej >>LINK<<.

5 grudnia 2008

Doris Lessing "Pamiętnik przetrwania" - recenzja


Przez opustoszałe ulice ciągną koczownicze bandy młodzieży, rabując i plądrując, co się da. Z okien zrujnowanych domów obserwują je nieliczni mieszkańcy, którzy jeszcze nie opuścili miasta w poszukiwaniu lepszego życia. Problemy z żywnością i dostępem do wody pitnej rosną z dnia na dzień. Ludzie zaczynają chorować na nowe, nieznane dotąd choroby. Rozpadają się więzi rodzinne, degeneruje język. Z użycia wychodzą takie określenia, jak „kochać”, „opiekować się”, „być lojalnym”. Nikt nie rozumie już ich znaczenia. Świat zalewa fala chaosu. Rządzący nadal utrzymują pozory normalności, tworząc kolejne martwe ustawy i tocząc jałowe dyskusje tylko po to, by usprawiedliwić jakoś swoje przywileje, zapewniające im specjalne zabezpieczenie. Młodzież, która nie pamięta już dawnych czasów, staje się niebezpieczna i dzika. Szkoły i instytucje społeczne przestają istnieć. Handel wymienny wypiera obrót pieniędzmi. Ludzkość cofa się do struktur życia plemiennego, zapewniającego większe bezpieczeństwo. Gra toczy się już wyłącznie o przetrwanie.

Taki apokaliptyczny obraz niedalekiej przyszłości maluje przed naszymi oczami Doris Lessing w "Pamiętniku przetrwania". To opowieść o zmianach zachodzących w świecie, zmianach przerażających i nieodwracalnych. To historia ludzi próbujących zaadaptować się do nowych warunków i uparcie dążących do utrzymania normalności, zwyczajności, stworzenia jakiegoś rodzaju stabilizacji. „Podczas gdy wszystko się załamało, wszelkie formy społecznej organizacji, my żyliśmy nadal, porządkując swoje życie, jakby nic istotnego się nie działo”.

Na takim tle, narratorka, spisująca tytułowy pamiętnik, opisuje dorastanie pewnej dziewczynki – Emily – powierzonej jej w opiekę przez nieznajomego mężczyznę. Narratorka jest starszą panią uważnie i chłodno obserwującą otaczających ją ludzi i zmiany zachodzące w świecie. Studiuje zachowanie swej podopiecznej, jej próby „tworzenia siebie”, odnajdowania własnej tożsamości w tym nowym, dzikim świecie. Choć Emily próbuje dostosować się do rzeczywistości, rozmawiając z członkami gangów, zbierając informacje, ubierając się jak jej rówieśnicy, napotyka na barierę nie do przejścia. Otóż głęboko w niej zakorzenione są anachroniczne wartości, nieistotne już, a nawet groźne w walce o przetrwanie – moralność, odpowiedzialność i lojalność.

Na innej płaszczyźnie narratorka bada tajemnice świata za ścianą jej mieszkania. Rzeczywistość rozmywa się, a ona wędruje od wizji do wizji, jak we śnie. Odnajduje tam wciąż nowe pokoje i wyzwania. Wycieczki te są często trudne i nużące, ale narratorkę pociąga w nich poczucie nieograniczonych możliwości. Co jakiś czas natrafia także na „sceny osobowe” – jak zwykła je nazywać. Są to fragmenty z życia Emily, wyrwane z kontekstu obrazy z jej domu rodzinnego, w którym panowała jej matka – wysoka, apodyktyczna kobieta, a w którym ojciec – wojskowy – stał zawsze w cieniu, na drugim miejscu, przepełniony poczuciem winy i obowiązku. Świat za ścianą nie jest rzeczywisty, choć niezaprzeczalnie prawdziwy. Mówi nam o tym, jak pełne i nieograniczone są możliwości życia wewnętrznego, jak blisko splatają się nasze myśli, wspomnienia, sny, niepokoje ze światem wokół nas. Jak mało wiemy o tym, co w nas tkwi, i jak uważnie musimy badać sami siebie, nawet wtedy, kiedy wcale nie mamy na to ochoty.

Cała powieść pisana jest stylem XIX-wiecznej prozy realistycznej. Odmalowuje bez emocji, jednak z pełnym oddaniem każdy szczegół świata przedstawionego. Uderza jednak kilka niekonsekwencji, tym bardziej widocznych, jeśli weźmie się pod uwagę przejawiającą się w opisach dbałość o drobiazgi. Oto na przykład narratorka, wędrując po budynku, w którym windy dawno przestały już działać, wspina się na piąte piętro. Znajduje tam dzieci opiekujące się hodowanymi w pokojach zwierzętami gospodarskimi – kurami, świniami... i koniem. Jakim cudem dzieci wprowadziły konia na piąte piętro? I w jakim celu? Jak wiemy z innych części książki, w okolicy było całe mnóstwo opuszczonych budynków, które idealnie spełniałyby funkcję stajni. Takich drobniutkich, dziwacznych wpadek w książce jest kilka. Ale to mała cena za tak wybitne dzieło, które z całą mądrością i doświadczeniem wielu przeżytych lat opisuje rozwój społeczeństwa i człowieka jako jednostki.

Doris Lessing na Worldconie w 1987 roku, na który została zaproszona jako gość honorowy, określiła "Pamiętnik przetrwania" jako swego rodzaju próbę autobiografii. Warto zaznaczyć w tym kontekście, że ojciec LessingAlfred Tayler – był żołnierzem (do czasu, gdy stracił obie nogi podczas I wojny światowej), a matka miała na imię Emily. Ale autobiograficzność tej powieści to głównie przedstawienie pewnej mądrości i ogółu doświadczeń, zebranych w czasie ciekawego, buntowniczego życia, jakie prowadziła pisarka. Urodzona w 1919 roku w Persji (dzisiejszy Irak), znana z kontrowersyjnych poglądów i odwagi w ich głoszeniu Lessing, prowadziła pełne zaangażowania życie, które pozwoliło jej spojrzeć z innej perspektywy na przemiany społeczne zachodzące w świecie i na samego człowieka jako jednostkę w zmiany te uwikłaną. I tak w "Pamiętniku przetrwania" zdaje się mówić o tym, co najważniejsze, co nigdy nie powinno być zapomniane – jesteśmy ludźmi i naszym obowiązkiem jest myśleć o sobie nawzajem, niezależnie od okoliczności. Pomimo trudności i ofiar, jakie trzeba będzie ponieść, pomimo tego, że walka może być z góry przegrana, trzeba przynajmniej spróbować każdemu człowiekowi dać szansę na lepsze życie.

88-letnia Doris Lessing w 2007 roku otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za całokształt twórczości. Każdego, kto chciałby zapoznać się z jej dorobkiem literackim, gorąco zachęcam do rozpoczęcia lektury od "Pamiętnika przetrwania", bo to właśnie w tej książce znajdziemy odbicie wielu wątków powtarzających się we wcześniejszych powieściach pisarki.


Doris Lessing: Pamiętnik przetrwania, tłum.: Bogdan Baran, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.
>>LINK<< do tej recenzji na Valkirii.