3 października 2009

"Samotnie" Johna Crowleya - recenzja


Dlaczego Mojżesz wyrzeźbiony przez Michała Anioła miał rogi? Skąd wzięło się przekonanie, że Cyganie potrafią przepowiadać przyszłość? Jakie są źródła astrologii, kabały i okultyzmu? Pierce Moffett, akademicki wykładowca historii, od dłuższego czasu zadaje sobie podobne pytania. W głębi duszy czuje, że rzeczywistość kryje w sobie jakąś wielką tajemnicę. Podejrzewa także, że istnieje więcej niż jedna historia świata, a wszystkie one w jakiś zadziwiający sposób związane są z dawno zaginioną, przesiąkniętą magią i starożytną wiedzą krainą – miejscem zwanym niegdyś Ægiptem.

Samotnie, pierwszy tom tetralogii Ægipt, to zakrojona z rozmachem historia o zwykłym człowieku poszukującym odpowiedzi na niezwykłe pytania. Pierce porzuca pracę, odcina się od zabieganej miejskiej egzystencji i osiedla w małym miasteczku, które kryje w sobie wiele niespodzianek. Szukając odpowiedzi na nurtujące go wątpliwości, coraz bardziej zagłębia się w zagadki przeszłości. Między innymi z tego powodu na kartach powieści Crowleya pojawią się wielkie postacie historyczne, takie jak William Shakespeare, nadworny astrolog i krystalomanta królowej Elżbiety I John Dee czy Giordano Bruno. Ich historie staną się powieściami w powieści i opowiedziane będą w zaskakujący sposób.

John Crowley pisze leniwie, z wielką dbałością o szczegóły, a jego warsztatu nie da się określić inaczej niż kunsztowny. Wszystko, co opisuje, okraszone jest małymi detalami życia codziennego, zwykle pomijanymi przez innych autorów, a dodającymi akcji niezwykłej realności. Drobny gest ręką, prawie niezauważalne spojrzenie, ukradkowe poprawienie ubrania... wszystkie te niedostrzegane zwykle błahostki pojawiają się w wolnej, spokojnej narracji Crowleya, zadziwiając nas swoją namacalnością.

Stephen King przyrównał kiedyś akt pisania do spoglądania przez prawie zapomniane okno. Okno, z którego rozciąga się zupełnie zwyczajny widok, ale widziany pod niespotykanym kątem. Ta nowa perspektywa zaś zmienia to, co przeciętne, w coś niezwykłego. To właśnie robi w swoich książkach Crowley i to tym sposobem pisarz oczarowuje swoich czytelników. Ze znanej nam rzeczywistości tworzy prawie mityczną opowieść, w którą zagłębiamy się bez reszty, tracąc niezachwiane przekonanie, że świat jest takim, jakim go znamy. Warto w tym miejscu zwrócić też uwagę na fenomenalną kompozycję powieści. Jej sekrety ujawniają się stopniowo, w miarę czytania, lecz nie będę tu zdradzać jej tajemnic, by nie psuć nikomu zabawy odkrywania.

Na koniec parę słów o wydaniu, bo choć piękne, zawiera jednak trochę przeoczonych błędów. Spora ilość literówek i innych usterek edycyjnych może niektórych lekko poirytować. Wielka szkoda, że nie udało się ich uniknąć. Przestrzegę także wszystkich przed czytaniem przedmowy Andrzeja Sapkowskiego przed przeczytaniem powieści. Zważywszy na to, że zdradza ona przynajmniej jeden fakt, który miał być tajemnicą prawie do końca książki, przedmowa ta powinna być zamieszczona raczej jako posłowie.

Wszyscy, którym podobało się Małe, duże Crowleya, powinni być zachwyceni także i tą powieścią. Coś dla siebie znajdą w niej także ci, którzy lubią zabawy z historią, a więc fani Artura Péreza-Reverte, Umberto Eco czy choćby i Dana Browna. Samotnie to niesamowita powieść, zabierająca nas w magiczną podróż po labiryntach historii i oceanach ludzkiej myśli. Moim zdaniem to lektura obowiązkowa.



John Crowley: Samotnie, tłum.: Konrad Walewski, wstęp: Andrzej Sapkowski, Solaris, Satwiguda 2008.

Recenzja napisana dla serwisu Valkiria. Dostępna również pod tym adresem.

15 sierpnia 2009

"Król Bezmiarów" Feliksa W. Kresa - recenzja


Piraci! Walki na morzu! Polityczne rozgrywki! Spiski i tajemnice! A wszystko to można znaleźć we wznowieniu uhonorowanej Nagrodą im. Janusza A. Zajdla powieści Feliksa W. Kresa pt. Król Bezmiarów. Kto nie czytał, niech nawet nie myśli o znajdowaniu sobie wymówek, tylko szybciutko pobiegnie do najbliższej księgarni.

Król Bezmiarów, po raz pierwszy wydany w 1992 roku nakładem wydawnictwa Aurora, był debiutancką powieścią Kresa. Książka ta potwierdza obiegową opinię, mówiącą o tym, że pisarz jest bardziej rzemieślnikiem niż artystą, ale co ciekawe – nie jest to wcale obelga. Dlaczego? Ponieważ Kres naprawdę zna się na tym, co robi! Może nie znajdziemy tu głębokich przemyśleń filozoficznych, może nie doszukamy się pięknego przesłania i drugiego dna, lecz sięgając po Króla Bezmiarów, dostaniemy kawał dobrej, wciągającej rozrywki.

Będziemy mogli przemierzać niebezpieczne wody Bezmiarów razem z legendarnym piratem zwanym Demonem Walki, poznamy spiskujące kobiety, które są równie piękne, jak zabójcze, z zapartym tchem zaczniemy śledzić zwroty akcji i coraz to nowe zdrady i układy… W tej wspaniałej powieści leje się prawdziwa krew, a bohaterowie nie wiedzą, co to litość czy skrupuły. Świat Kresa jest szorstki, czasem brutalny, niczego nie udaje, niczego nie cenzuruje. Każda karta powieści przynosi nam kolejny dreszczyk emocji, budzi nowe domysły, zmusza do zastanowienia nad tym, kto jaki może mieć interes i kto kogo tak naprawdę wrabia.

No i na co czekasz, czytelniku? Jazda! Do żagli! Chwytaj w rękę Króla Bezmiarów i śmiało płyń w samo serce burzy rozpętanej nad Bezmiarami!


Feliks W. Kres: Król Bezmiarów, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2009.

Ta recenzja została napisana dla serwisu Valkiria - najlepszej strony poświęconej fantastyce w tej części galaktyki! :D

27 czerwca 2009

You are the perfect drug, czyli Nine Inch Nails w Polsce


Dla tych, którzy przez ostatni miesiąc żyli na Księżycu, wyjaśnię, że we wtorek, 23. czerwca, był w Poznaniu koncert Nine Inch Nails. Wreszcie można było usłyszeć ich we własnym kraju! To zabawne, kiedy się wspomina, że dwa lata temu, po koncercie w Pradze, żegnaliśmy się z ludźmi słowami: "To do zobaczenia na następnym NIN. Może w Polsce?". Kto by wtedy pomyślał, że to może NAPRAWDĘ się wydarzyć? :)

Nie mam siły szczegółowo opisywać wrażeń z koncertu, ale było niesamowicie. Świetna, niecodzienna setlista, fantastyczny występ zespołu i niezrównana publiczność. O fanach na koncercie dodam jeszcze parę słów, bo byli wspaniali - śpiewali, klaskali, bawili się, szaleli, a kiedy trzeba - także cichutko i w skupieniu słuchali. To nieprawdopodobne, jak bardzo publiczność współtworzyła widowisko, odpowiadając na każdy ruch zespołu, na każdy gest Trenta. Pozwolę sobie przekleić filmik z Head Like A Hole, nakręcony przez Karola Orzechowskiego, który bardzo wiernie oddaje atmosferę tego koncertu. Posłuchajcie, jak publiczność wyśpiewuje refren, zobaczcie, jak podnosi łapki za każdym razem, kiedy łapki podniesie Reznor...

Nine Inch Nails - Head Like A Hole (Live), 23.06.2009, Poznań, Poland from Karol Orzechowski on Vimeo.



Setlista:
* Trent! Szaleńcze! :D

Zaglądajcie tu, a ja będę podpinać pod utwory linki do co ciekawszych nagrań z koncertu.

23 maja 2009

"Północna granica" Feliksa W. Kresa - recenzja


Feliks W. Kres to pisarz dobrze znany, a jednak owiany mgiełką tajemnicy. Choć jest laureatem wielu nagród, w tym prestiżowej Nagrody im. Janusza A. Zajdla, niewiele o nim wiadomo, bo wysoko ceni sobie prywatność. Posiada grono zagorzałych fanów, ale także niemałą gromadkę zajadłych przeciwników. Nic w tym zresztą dziwnego, bo Kres jest pisarzem zupełnie wyjątkowym, przez co wzbudza spore emocje. Kto go jeszcze nie zna, ma teraz okazję nadrobić braki, a to dzięki wznowieniu Północnej granicy.

Z ogromną przyjemnością sięgnęłam po tę książkę po raz kolejny. Północna granica jest opowieścią osadzoną w stworzonym przez Kresa od podstaw, unikatowym i fascynującym świecie, zwanym światem Szereru. Tytułowa granica jest niespokojnym miejscem na samym skraju Wiecznego Cesarstwa, w którym ścierają się dwie niepojęte, obdarzone niemal boską mocą siły – Szerń i Aler. Obie rządzą podległymi im krainami, a ich wyroki są niezrozumiałe i często bezlitosne. Istoty z drugiej strony granicy są uosobieniem obcości, a przez to wzbudzają w mieszkańcach imperium odrazę i strach. Samotna armektańska stanica z coraz większą trudnością odpiera ataki obdarzonych przez Aler rozumem stworzeń. My, czytelnicy, przypatrujemy się tym zmaganiom z pierwszej ręki, poznając indywidualne historie załogi stanicy, oglądając kolejne bitwy, ale także i codzienne, szare żołnierskie życie.

Północna granica to naprawdę mocna, chwilami wstrząsająca lektura. Autor wojny nie upiększa, nie uwzniośla, nie poetyzuje. Ale w całym tym brudzie, mroku i okrucieństwie, które oglądamy, dostrzec można czasem odrobinę piękna. A ponieważ nie jest ono podkreślane nadętą wymową i piętrowymi metaforami, tym bardziej chwyta za serce. Bo oszczędny, jasny styl jest wizytówką Kresa, który daleki jest od formalnych eksperymentów i niepotrzebnego udziwniania.

Pisarz serwuje nam kawał dobrej, nienagannej warsztatowo prozy, którą cały czas stara się ulepszyć. Paradoksalnie, dowodem na perfekcjonizm Kresa może być drobny błąd, który zakradł się do tego wydania książki. Otóż jeden z bohaterów wydaje dyspozycje: "Gdybym zginął, dowodzenie przejmuje Rest. Ale tylko do końca bitwy, potem całością dowodzisz ty, Rest. Jesteś jeźdźcem, znasz teren, będziesz umiał prowadzić oddział". Skąd to dziwne, absurdalne powtórzenie imienia i kto tak naprawdę miał dowodzić? Ano odpowiedź znajdziemy w wydaniu Trickstera z 1995 roku, w którym fragment ten wygląda następująco: "Gdybym zginął, dowodzenie przejmuje Rest. Ale tylko do końca bitwy, potem całością dowodzisz ty, Drwalu. W oddziale jest więcej piechoty, niż jazdy i lepiej, żeby dowodził piechur". Pisarz widocznie przemyślał rozkaz i stwierdził, że logiczniejsze jest, by w bitwie dowodził ciężkozbrojny, natomiast w terenie – jeździec. Tylko wprowadzając tę kosmetyczną zmianę, zapomniał zmienić imię w pierwszym zdaniu. Ale ta jedna drobna pomyłka daje czytelnikowi wskazówkę co do tego, jak nieustająco Kres pracuje nad swoimi tekstami, by puścić w świat powieść coraz lepszą.

Warto jeszcze dodać, że autor Północnej granicy ma niespotykaną umiejętność kreowania pełnokrwistych, zróżnicowanych charakterologicznie bohaterów i realistycznego przedstawiania ich wewnętrznych rozterek. Jest to o tyle ważne, że powieść ta w dużej części opowiada o konflikcie między powinnością jednostki a niezbadanymi wyrokami Szerni, jak również o tym, jak postrzegamy obcość, inność i jak na nią reagujemy.

Sięgnijcie po tę książkę, jeśli macie śmiałość wkroczyć do mrocznego świata wykreowanego przez Feliksa W. Kresa. Warto.


Feliks W. Kres: Północna granica, Wydawnictwo MAG, Warszawa 2009.

Ta recenzja została napisana dla serwisu Valkiria i jest dostępna po tym adresem.

19 maja 2009

Stephen King na wielkim ekranie - recenzja


Książki Stephena Kinga zawsze cieszyły się wielkim powodzeniem. Bardzo wiele z nich zostało zekranizowanych i jako filmy również odniosły znaczny sukces, zadowalając zarówno krytyków, jak i publiczność. Któż z nas nie pamięta Misery, Lśnienia czy Miasteczka Salem? I oto pojawia się na naszym rynku antologia Stephen King na wielkim ekranie, zawierająca pięć słynnych opowiadań, na podstawie których nakręcono takie filmy jak Krainę wiecznego szczęścia z Anthony Hopkinsem, obsypany nagrodami Skazani na Shawshank czy 1408 Mikaela Håfströma.

W ręce czytelników trafia ładnie wydana książka, która na pewno sprawi przyjemność nie tylko miłośnikom horrorów. A to dlatego, że każde z pięciu opowiadań niesie ze sobą zupełnie inny klimat i nastrój. Można tu znaleźć tak piękne, pełne nadziei, wzruszające opowiadanie non-fiction (Skazani na Shawshank), jak i napawającą niepokojem opowieść o wyznawcach przerażającego kultu (Dzieci kukurydzy). W tomie znajduje się również fantastyczne, sprawnie napisane opowiadanie o pokoju hotelowym (1408), które najprawdopodobniej sprawi, że już nigdy nie będziecie patrzeć tak samo na noclegi poza domem. Jest tu także fragment powieści Serca Atlantów (Mali ludzie w żółtych płaszczach), który zawiera historię pewnego dorastającego chłopca zaprzyjaźniającego się z tajemniczym, starszym panem. Stosunkowo najsłabsze jest opowiadanie pt. Maglownica. Może dlatego, że nawiedzona przez krwiożercze bóstwo maszyna wzbudza we mnie raczej rozbawienie niż strach. Ale jak pisał sam Stephen King: "nadal jednak będę się upierał, że to najlepsze istniejące opowiadanie, w którym urządzenie z pralni ucieka pod presją". Może i racja.

Opowiadania poprzedzone są krótkimi notkami od autora, w których odkrywa on kulisy ich powstania i historie kryjące się za ich filmowymi adaptacjami. Całość zbioru to naprawdę przyjemna, lekka lektura i z czystym sumieniem mogę polecić ją każdemu. Szkoda tylko, że w tomie nie znalazło się miejsce na jeszcze jedno opowiadanie, a mianowicie na Sekretne okno, sekretny ogród. Historia ta została zekranizowana w 2004 roku, a w rolę Morta Rainey’a wcielił się nieoceniony Johnny Depp. Moim zdaniem to trzymające w napięciu opowiadanie pasowałoby do antologii lepiej niż, dajmy na to, Maglownica. I rozszerzyłoby jej zakres gatunkowy dodatkowo o thriller. Ale przecież nie można mieć wszystkiego.

Każdy miłośnik Kinga i każdy miłośnik kina powinien sięgnąć po tę książkę. Tym bardziej, jeśli zna filmy, których scenariusze opierają się na znajdujących się w niej historiach. Warto sprawdzić i porównać kinową adaptację z literackim oryginałem. Kto wie, może parę rzeczy jeszcze was zaskoczy…


Stephen King: Stephen King na wielkim ekranie, tłum. P. Braiter, M. Mazan, M. Wroczyński, A. Nakoniecznik, Z. A. Królicki, Prószyński i S-ka, Warszawa 2009.

Ta recenzja została napisana dla Valkirii i jest również dostępna w tym miejscu.

15 kwietnia 2009

"Kisuny" Artura Baniewicza - recenzja


„Kisuny” Artura Baniewicza to książka magiczna. Przynajmniej w pewnym sensie. Otóż to Książka-Która-Się-Nie-Kończy. Liczy sobie 551 stron, a wydaje się mieć co najmniej 2 000. Jakby po każdej przeczytanej stronie jakaś nadprzyrodzona, niezrozumiała siła doklejała od spodu dwie kolejne. Chyba każdy z nas zna uczucie swego rodzaju smutku i niedosytu, kiedy dociera do końca dobrej powieści, więc w zasadzie magiczne zwiększanie objętości książki mogłoby być zaletą. Ale nie jest.

Wybaczcie tę odrobinę złośliwości, ale wynika ona z tego, że już dawno nie zawiodłam się na książce aż tak bardzo. Bo też nic nie zwiastowało katastrofy. Artur Baniewicz to pisarz już dosyć dobrze znany. Jest autorem cyklu fanstasy o czarokrążcy Debrenie z Dumayki i paru książek sensacyjno-militarnych (m. in. „Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej” i „Dobry powód, by zabijać”), które spotkały się z ciepłym przyjęciem mediów. Temat najnowszej książki Baniewicza także zachęcał do lektury. Mamy niedaleką przyszłość. Obwód Kalingradzki odłącza się od Rosji i toczy z nią wojnę. W tym czasie do Kisun trafia grupa Rosjanek, które wiedzą więcej, niż powinny. Rozpoczyna się zacięta walka o to, kto dotrze do nich pierwszy. Tym samym spokojna mazurska wieś staje się centrum wydarzeń, które zaważyć mogą na losach całej Europy. W obronie rosyjskich uciekinierek staje polski przemytnik Janusz Krechowiak i bezkompromisowa porucznik Marzena Pawluk ze Straży Granicznej. Niezły pisarz, niezły pomysł na fabułę, więc w czym problem?

Między innymi w słabej kompozycji. Książka sprawia wrażenie, jakby składała się z dwóch bardzo luźno ze sobą związanych części. Trochę tak, jakby pierwsze 150 stron pochodziło z zupełnie innej powieści, choć opisującej przygody tego samego bohatera. Myślę, że efekt końcowy byłby zdecydowanie lepszy, gdyby autor trochę tę część zredukował. Albo odwrotnie – zdecydował się na jej rozbudowanie i wydanie w osobnym tomie, zamiast doklejać ją do właściwej akcji „Kisun”.

Powiada się, że Baniewicz pisze swoje książki z niespotykanym rozmachem. „Kisuny” nie są pod tym względem wyjątkiem. Tylko że akcja, choć wartka, chwilami niesamowicie nudzi. Zmieniają się ludzie, zmieniają się lokacje, a ja miałam wrażenie, że wciąż oglądam jedną i tę samą scenę.

Zawód sprawiają także kreacje kobiece. Zaskakujące jest to, że żadna z występujących w książce dziewczyn nie zachowuje się jak kobieta. Na dodatek większość z nich jest do siebie podobna. Z tego też powodu bardzo trudno było mi uwierzyć w realność bohaterek. Co ciekawe, postacie mężczyzn wykreowane są zdecydowanie lepiej i barwniej, a ich charakterologiczne zróżnicowanie oraz wielowymiarowość imponują. Szkoda, że sztuka ta nie udała się i przy opisach bohaterek.

Trzeba jednak zaznaczyć, że „Kisuny” Baniewicza to książka sensacyjno-wojenna, a akurat na wojskowości autor się zna. Wszystkie jego opisy tchną fachową pewnością siebie, a fabuła powieści skonstruowana jest z niezwykłą dbałością o realia. Dlatego też mimo wszystko polecam tę książkę zagorzałym miłośnikom militariów. Myślę, że znajdą w niej coś dla siebie, a na wszelkie inne niedociągnięcia przymkną oko.


Artur Baniewicz: Kisuny, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2008.

Artykuł napisany dla Valkirii i dostępny po tym adresem.

7 kwietnia 2009

Digg Dialogg: Trent Reznor


Świetny wywiad z Trentem Reznorem z Nine Inch Nails. Naprawdę polecam.

1 lutego 2009

Co łączy berserkerów i krasnoludki, czyli w jakich grzybach mieszkają smerfy


Tekst ten miał być pierwotnie sprostowaniem (czy może raczej uściśleniem) informacji przytoczonych przez Macieja Nowaka-Kreyera w artykule „Dzikie wojsko” („Fenix” 3 (92) 2000), wysłanym wyłącznie do autora, ale w trakcie pisania rozrósł się i pomyślałem, że może on zainteresować innych, zwłaszcza że ma on związek z fantastyką. Nie jest moim celem zachęcanie do stosowania narkotyków, wiary w pogańskich bogów ani nic innego, co mogłoby według niektórych ludzi ściągnąć zgubę na nasze społeczeństwo.

Maciej Nowak-Kreyer pisze o berserkerach, że w stan szału bitewnego wprowadzili się oni „gryząc tarcze, pijąc własny mocz i zażywając naturalne środki pobudzające”. Zanim doczytałem do ostatniej z wymienionych (a wyrażonej dość enigmatycznie) przyczyny, zdążyłem uśmiać się do łez: przed moimi oczami stanął zastęp olbrzymich, okutanych w skóry wojowników z zapałem wgryzających się w drewno tarcz i popijających własne, za przeproszeniem, siki. A potem, wprawiwszy się już w stan bojowego szału, z wykrzywionymi obrzydzeniem twarzami, rzucali się do walki. Śmieszne, co?

Ale wbrew pozorom, wizja ta nie jest taka znowu absurdalna. Więcej: jest bliska prawdy – jednak pominięty jest tu pewien bardzo istotny szczegół. Mocz, który pili berserkerzy, rzadko bywał ich własny! A w dodatku to właśnie on był owym tajemniczym „naturalnych środkiem pobudzającym”! Brzmi to jeszcze dziwniej, prawda? Już tłumaczę.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa, środkiem, który stosowano do wprowadzenia się w stan szału bitewnego, była ozdoba naszych lasów – grzyb Amanita Muscaria, znany lepiej jako muchomor czerwony. Jest on znanym od wieków halucynogenem, stosowanym podczas obrzędów magicznych na terenach Finlandii, Syberii, a także, prawdopodobnie, w całej północno-wschodniej Europie, włącznie z Polską. Zawarty w nim alkaloid (muscimol) w dużej dawce powoduje stan całkowitego oderwania się od rzeczywistości, skrajną nadpobudliwość ruchową, halucynacje, zmniejszenie wrażliwości na ból [1] , czasową utratę pamięci i wiele innych efektów, do których jeszcze wrócimy (lub nie). Łatwo można sobie wytłumaczyć, że znajdując się pod wpływem muchomorów, berserkerzy rozmawiali z Odynem, dokonywali czynów z pozoru niewykonalnych, a w trakcie walki atakowali zarówno przyjaciół, jak i wrogów.

No tak – może ktoś powiedzieć – wszystko pięknie, ale co ma do tego mocz?

Otóż muchomory mają tę specyficzną właściwość, że większość substancji aktywnych w nich zawartych przechodzi przez organizm człowieka niezmieniona i może być ponownie wykorzystana przez następną osobę (lub przez tę samą, pod koniec podróży, dla przedłużenia efektu). Ale tutaj narzuca się następne pytanie. Po co mieliby berserkerzy pić czyjeś siuśki, zamiast samemu zjeść grzybka? Powód jest prosty – muchomory nie rosną na terenach, na których mieszkali wikingowie, i musiały być sprowadzane „zza granicy”. Istniały podobno szlaki handlowe, łączące przylądek Taigonos [2] i Kamczatkę, skąd je eksportowano w zamian za renifery. A ceny były ogromne – podobno za jeden grzybek płacono jednym zwierzęciem. Nic więc dziwnego, że w ramach oszczędności co młodsi i biedniejsi wojownicy musieli zadowolić się towarem „z drugiej ręki”, jakkolwiek niecelne byłoby w tym przypadku to wyrażenie… Inna sprawa, że otrzymali już produkt wstępnie „przefiltrowany” i pozbawiony części szkodliwych substancji.

Co mają do tego wszystkiego krasnoludki?

A czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego są to właśnie krasno-ludki? I czemu mieszkają w domkach z grzybów? Podpowiem, że jednym z ciekawszych efektów spożycia muchomorów są zaburzenia w postrzeganiu wielkości (w tym także uczucie zmniejszania lub powiększania się). Jest więc bardzo możliwe, że nasze rodzime krasnoludki (w odróżnieniu od germańskich dwarves, które są całkiem duże i wcale a wcale nie ubierają się na czerwono) powstały w głowie jakiegoś twórczego człowieka podczas grzybowej wycieczki. Niektórzy badacze (etnografowie i etnomykolodzy – tak, jest taka nauka) twierdzą, że w czasach pogańskich cała północno-wschodnia Europa stosowała w swoich magicznych obrzędach grzyby halucynogenne. Na poparcie tej tezy dają przykłady wielu współcześnie istniejących prymitywnych kultur, w których halucynogeny stosowane są w trakcie obrzędów magicznych – jak choćby Teonanacatl, Ololiuhqui czy Coatl Xoxouhqui, używane przez curandera wśród meksykańskich Indian, a których odkrycie przyczyniło się do zainteresowania etnografów i farmaceutów magicznymi obrzędami cywilizacji plemiennych.

Muszę powiedzieć, że im bardziej zagłębiam się w ten temat, tym natrętniej nasuwała mi się myśl, że u podstaw wielu mitologii (a przynajmniej ich elementów) mogą leżeć środki halucynogenne. Jest to bardzo kusząca teza, gdyż pozwala w bardzo prosty sposób wytłumaczyć zjawiska prowadzące do powstania wielu mitycznych postaci i ponadnaturalnych istot. Oczywiście nie wierzę, że rozwój tych wierzeń był stymulowany wyłącznie przez środki odurzające, ale wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że zgodnie z zasadą brzytwy Ockhama (pamiętacie „Kontakt”?), maczały one w tym swoje palce, korzonki, listki i trzonki…

Świat przeszłości, jaki ujrzałem, biorąc za prawdziwe wyrażone tu przypuszczenia, wydał mi się zdecydowanie bardziej niebezpieczny, mroczny (choć to akurat niekoniecznie), ciekawy i …realny niż ten postrzegany dotychczas. I nawet jeśli teorie te są błędne, to może staną się inspiracją do stworzenia przez kogoś takiego świata, w którym będą prawdziwe.

A na zakończenie chciałbym podzielić się perełką, którą znalazłem w trakcie pisania tego tekstu. Przez cały czas chodziło mi po głowie zmniejszanie się i powiększanie… i:

– Od jednej strony się rośnie, od drugiej – maleje.
„Od jednej i drugiej strony, ale czego?” – pomyślała Alicja.
– Grzyba – odpowiedział pan Gąsienica, jak gdyby usłyszał pytanie, po czym znikł w trawie.
Alicja przypatrywała się przez chwilę grzybowi, starając się rozróżnić dwie strony, o których mówił pan Gąsienica. Ale jak to zrobić, skoro grzyb był okrągły? Na koniec objęła do rękami, jak najdalej mogła, i odłamała po kawałku z obu końców.
Jak teraz odróżnić te kawałki? – zapytała Alicja odgryzając odrobinę grzyba z prawej ręki. W tej samej chwili poczuła gwałtowny ból: kurcząc się stuknęła podbródkiem o kolano!
(Lewis Carroll „Alicja w krainie czarów”, tłum. Antoni Marianowicz)

P. S. Nie chciałbym, żeby po przeczytaniu tego tekstu ktoś struł się muchomorami, więc apeluję o rozsądek. Podkreślam przy tym, że właściwości halucynogenne mają jedynie muchomory czerwone i panterowe (które są silnie toksyczne). Inne odmiany są trujące, nie wykazując przy tym żadnych właściwości psychoaktywnych. Zwłaszcza muchomory sromotnikowe i muchomory jadowite powodują zgon bez halucynacji. Zdecydowanie odradzam samodzielnych prób. Tym bardziej, że po drugiej stronie nikt Wam już nie pomoże.

Paweł Wójciak



Przypisy:
[1] Choć tu sprawa jest bardziej skomplikowana: wrażliwość na bodźce jest w zasadzie zwiększona, lecz możliwe się staje zniesienie dużo większego ich natężenia niż w stanie normalnym (podobnie odczuwają ból drapieżniki). Skądinąd, dzielne znoszenie (czy może niezauważanie) poważnych urazów jest również zauważalne u osób, które się po prostu upiły…
[2] Ja tego przylądka na mapie nie znalazłem, ale być może po polsku nazywa się on inaczej lub mój atlas jest zbyt niedokładny. Informację podaje za: A. Hoffer, H. Osmond "The Hallucinogens", 1967, s. 443-454.


© Przedruk za zgodą i wiedzą autora. Publikacja ukazała się także na Valkirii, w tym miejscu.