John Updike znany jest z pisania powieści przedstawiających zwyczajne życie ludzi z przedmieść. W jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że jeśli nie udało mu się wyczerpać tego tematu, to temat z pewnością wyczerpał jego. Może to był powód, dla którego pisarz dosyć przewrotnie wplótł w pospolite życie przeciętnych Amerykanek odrobinę magii, w wyniku czego powstały "Czarownice z Eastwick".
Kiedy przeciętny człowiek słyszy słowo „czarownica”, na myśl przychodzi mu stara, przygarbiona babinka, z potarganymi włosami, kurzajką na nosie i warząchwią od wielkiego, dymiącego kotła w pokrzywionej ręce. Czytelnicy fantastyki mają bardziej wysublimowane wyobrażenia i zdecydowanie bardziej ambiwalentny stosunek do wszelkiego rodzaju wiedźm i czarodziejek. Jednak mogłabym się założyć, że mało kto posądzi o konszachty z diabłem zapracowaną, pulchną kobietę w średnim wieku, a na dodatek rozwódkę z dziećmi na utrzymaniu. Nie do pomyślenia jest też sytuacja, w której miejscem sabatów czarownic nie jest żadna góra, puszcza czy choćby opuszczona okolica poza miastem, tylko mały jednorodzinny domek w prowincjonalnym miasteczku na Rhode Island, w którym, podczas gdy mama sączy alkohol i tworzy stożek mocy ze swoimi przyjaciółkami, dzieci piętro wyżej najspokojniej w świecie oglądają telewizję.
Ale na taki właśnie pomysł wpadł John Updike. W powieści "Czarownice z Eastwick" przedstawił – wydawać by się mogło – zwyczajne życie, w spokojnym, leżącym na uboczu miasteczku. Jest ono jednak domem dla trzech czarownic – Alexandry, Jane i Sukie. Każda z nich ma pracę, prowadzi dom, zajmuje się (czy raczej powinna się zajmować) swoimi dziećmi. Poza tym ich głównym zajęciem jest romansowanie. Można odnieść wrażenie, że żaden mężczyzna mieszkający w Eastwick nie wymknie się z ich pazurków. Ta sielanka zostaje zburzona, gdy do miasta sprowadza się Darryl Van Horne – tajemniczy, fascynujący, bogaty wynalazca, próbujący wymyślić sposób na uzyskanie alternatywnych źródeł energii. Inspiruje on każdą z trzech kobiet i odkrywa przed nimi nowe horyzonty, ale jednocześnie podkopuje ich wzajemną przyjaźń i mąci im w głowach. Akcja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy do gry włącza się Jenny – niewinna, skromna dziewczyna, która wprowadza się do domu Van Horna. Trzy czarownice postanawiają coś z tym zrobić, bo przecież takiej zniewagi nie można nie pomścić…
Jednak każdy, kto szuka wartkiej akcji i oczekuje spektakularnych opisów tego, w jaki sposób czarownice szkodziły ludziom, których nie lubiły, srodze się zawiedzie. Updike snuje swoją historię bardzo rozwlekle. Samą fabułę powieści, jeśliby się postarać, można by streścić dosłownie w kilku zdaniach. Często trzeba mocno skupić uwagę, by nie zgubić wątku. Zwłaszcza, kiedy czyta się jedną z wielu rozmów telefonicznych, które prowadzą między sobą bohaterki. A wszystko to dlatego, że pisarz z zamiłowaniem wplata w tok rozmowy wszelkiego rodzaju dygresje. Tak więc między jedną wypowiedzią a drugą trafiamy na przykład na długi opis otaczającego rozmówczynię wnętrza domu, a innym razem chociażby dokładną, zajmującą całą stronę relację z myśli i odczuć bohaterki. Jeśli nie jesteśmy wystarczająco uważni, możemy mieć problemy z przypomnieniem sobie, czego właściwie cała rozmowa dotyczy.
Trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki pisze Updike, jest fascynujący. Warsztat pisarza jest faktycznie godny podziwu: bogactwo obrazowania, liczne porównania, sprawny styl – tę książkę naprawdę przyjemnie się czyta.
"Czarownice z Eastwick" były interpretowane na najróżniejsze sposoby. Dla jednych jest to opowieść o statusie kobiet i ich zniewoleniu, dla innych wręcz przeciwnie – pean na rzecz ich niezależności. Niektórzy widzą w powieści satyrę na społeczeństwo amerykańskie doby wojny w Wietnamie, inni – prostą historię przedstawiającą przewrotną, zmienną naturę kobiet. Dla mnie "Czarownice z Eastwick" to powieść o decyzjach, jakie podejmujemy każdego dnia, i o tym, do czego mogą one prowadzić. Książka prowokuje do rozmyślań nad tym, co sobą reprezentujemy i jak łatwo czasem przychodzi nam usprawiedliwianie swoich występków. „Codziennie zabijamy ludzi w naszych myślach. – mówi jedna z bohaterek, racjonalizując rzucenie śmiertelnego uroku na niewinną Jenny. – Wymazujemy pomyłki. Zmieniamy hierarchię ważności raz ustalonych priorytetów”. Dlaczego więc bać się morderstwa?
Powieść ukazała się w nowym przekładzie, którego autorką jest Katarzyna Bogucka-Krenz. W zasadzie nie miałabym do niego zastrzeżeń, gdyby nie jedno koszmarne zdanie: „Widać już taki jej los, że pociągali ją nieszczęśliwi i pechowcy, którzy na dodatek sami bynajmniej nie byli od tego, żeby pociągnąć kobietę za sobą na dno, gdyby im tylko na to pozwoliła”. Trudno w ogóle odnaleźć sens w tym zdaniu, a jego składnia woła o pomstę do nieba. Szkoda tylko, że korekta nie wyłapała takiej wpadki.
"Czarownice z Eastwick" nie są odpowiednią lekturą do pociągu czy na wyjazd pod namiot, ale każdemu, kto poświęci jej trochę skupienia i uwagi, powinna sprawić przyjemność. Książka wciąga, choć w zasadzie nie posiada fabuły, co jest zaskakujące samo w sobie. I choćby dlatego warto ją przeczytać.
Kiedy przeciętny człowiek słyszy słowo „czarownica”, na myśl przychodzi mu stara, przygarbiona babinka, z potarganymi włosami, kurzajką na nosie i warząchwią od wielkiego, dymiącego kotła w pokrzywionej ręce. Czytelnicy fantastyki mają bardziej wysublimowane wyobrażenia i zdecydowanie bardziej ambiwalentny stosunek do wszelkiego rodzaju wiedźm i czarodziejek. Jednak mogłabym się założyć, że mało kto posądzi o konszachty z diabłem zapracowaną, pulchną kobietę w średnim wieku, a na dodatek rozwódkę z dziećmi na utrzymaniu. Nie do pomyślenia jest też sytuacja, w której miejscem sabatów czarownic nie jest żadna góra, puszcza czy choćby opuszczona okolica poza miastem, tylko mały jednorodzinny domek w prowincjonalnym miasteczku na Rhode Island, w którym, podczas gdy mama sączy alkohol i tworzy stożek mocy ze swoimi przyjaciółkami, dzieci piętro wyżej najspokojniej w świecie oglądają telewizję.
Ale na taki właśnie pomysł wpadł John Updike. W powieści "Czarownice z Eastwick" przedstawił – wydawać by się mogło – zwyczajne życie, w spokojnym, leżącym na uboczu miasteczku. Jest ono jednak domem dla trzech czarownic – Alexandry, Jane i Sukie. Każda z nich ma pracę, prowadzi dom, zajmuje się (czy raczej powinna się zajmować) swoimi dziećmi. Poza tym ich głównym zajęciem jest romansowanie. Można odnieść wrażenie, że żaden mężczyzna mieszkający w Eastwick nie wymknie się z ich pazurków. Ta sielanka zostaje zburzona, gdy do miasta sprowadza się Darryl Van Horne – tajemniczy, fascynujący, bogaty wynalazca, próbujący wymyślić sposób na uzyskanie alternatywnych źródeł energii. Inspiruje on każdą z trzech kobiet i odkrywa przed nimi nowe horyzonty, ale jednocześnie podkopuje ich wzajemną przyjaźń i mąci im w głowach. Akcja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy do gry włącza się Jenny – niewinna, skromna dziewczyna, która wprowadza się do domu Van Horna. Trzy czarownice postanawiają coś z tym zrobić, bo przecież takiej zniewagi nie można nie pomścić…
Jednak każdy, kto szuka wartkiej akcji i oczekuje spektakularnych opisów tego, w jaki sposób czarownice szkodziły ludziom, których nie lubiły, srodze się zawiedzie. Updike snuje swoją historię bardzo rozwlekle. Samą fabułę powieści, jeśliby się postarać, można by streścić dosłownie w kilku zdaniach. Często trzeba mocno skupić uwagę, by nie zgubić wątku. Zwłaszcza, kiedy czyta się jedną z wielu rozmów telefonicznych, które prowadzą między sobą bohaterki. A wszystko to dlatego, że pisarz z zamiłowaniem wplata w tok rozmowy wszelkiego rodzaju dygresje. Tak więc między jedną wypowiedzią a drugą trafiamy na przykład na długi opis otaczającego rozmówczynię wnętrza domu, a innym razem chociażby dokładną, zajmującą całą stronę relację z myśli i odczuć bohaterki. Jeśli nie jesteśmy wystarczająco uważni, możemy mieć problemy z przypomnieniem sobie, czego właściwie cała rozmowa dotyczy.
Trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki pisze Updike, jest fascynujący. Warsztat pisarza jest faktycznie godny podziwu: bogactwo obrazowania, liczne porównania, sprawny styl – tę książkę naprawdę przyjemnie się czyta.
"Czarownice z Eastwick" były interpretowane na najróżniejsze sposoby. Dla jednych jest to opowieść o statusie kobiet i ich zniewoleniu, dla innych wręcz przeciwnie – pean na rzecz ich niezależności. Niektórzy widzą w powieści satyrę na społeczeństwo amerykańskie doby wojny w Wietnamie, inni – prostą historię przedstawiającą przewrotną, zmienną naturę kobiet. Dla mnie "Czarownice z Eastwick" to powieść o decyzjach, jakie podejmujemy każdego dnia, i o tym, do czego mogą one prowadzić. Książka prowokuje do rozmyślań nad tym, co sobą reprezentujemy i jak łatwo czasem przychodzi nam usprawiedliwianie swoich występków. „Codziennie zabijamy ludzi w naszych myślach. – mówi jedna z bohaterek, racjonalizując rzucenie śmiertelnego uroku na niewinną Jenny. – Wymazujemy pomyłki. Zmieniamy hierarchię ważności raz ustalonych priorytetów”. Dlaczego więc bać się morderstwa?
Powieść ukazała się w nowym przekładzie, którego autorką jest Katarzyna Bogucka-Krenz. W zasadzie nie miałabym do niego zastrzeżeń, gdyby nie jedno koszmarne zdanie: „Widać już taki jej los, że pociągali ją nieszczęśliwi i pechowcy, którzy na dodatek sami bynajmniej nie byli od tego, żeby pociągnąć kobietę za sobą na dno, gdyby im tylko na to pozwoliła”. Trudno w ogóle odnaleźć sens w tym zdaniu, a jego składnia woła o pomstę do nieba. Szkoda tylko, że korekta nie wyłapała takiej wpadki.
"Czarownice z Eastwick" nie są odpowiednią lekturą do pociągu czy na wyjazd pod namiot, ale każdemu, kto poświęci jej trochę skupienia i uwagi, powinna sprawić przyjemność. Książka wciąga, choć w zasadzie nie posiada fabuły, co jest zaskakujące samo w sobie. I choćby dlatego warto ją przeczytać.
John Updike: Czarownice z Eastwick, tłum.: Katarzyna Bogucka-Krenz, Rebis, Poznań 2008.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz