„Kisuny” Artura Baniewicza to książka magiczna. Przynajmniej w pewnym sensie. Otóż to Książka-Która-Się-Nie-Kończy. Liczy sobie 551 stron, a wydaje się mieć co najmniej 2 000. Jakby po każdej przeczytanej stronie jakaś nadprzyrodzona, niezrozumiała siła doklejała od spodu dwie kolejne. Chyba każdy z nas zna uczucie swego rodzaju smutku i niedosytu, kiedy dociera do końca dobrej powieści, więc w zasadzie magiczne zwiększanie objętości książki mogłoby być zaletą. Ale nie jest.
Wybaczcie tę odrobinę złośliwości, ale wynika ona z tego, że już dawno nie zawiodłam się na książce aż tak bardzo. Bo też nic nie zwiastowało katastrofy. Artur Baniewicz to pisarz już dosyć dobrze znany. Jest autorem cyklu fanstasy o czarokrążcy Debrenie z Dumayki i paru książek sensacyjno-militarnych (m. in. „Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej” i „Dobry powód, by zabijać”), które spotkały się z ciepłym przyjęciem mediów. Temat najnowszej książki Baniewicza także zachęcał do lektury. Mamy niedaleką przyszłość. Obwód Kalingradzki odłącza się od Rosji i toczy z nią wojnę. W tym czasie do Kisun trafia grupa Rosjanek, które wiedzą więcej, niż powinny. Rozpoczyna się zacięta walka o to, kto dotrze do nich pierwszy. Tym samym spokojna mazurska wieś staje się centrum wydarzeń, które zaważyć mogą na losach całej Europy. W obronie rosyjskich uciekinierek staje polski przemytnik Janusz Krechowiak i bezkompromisowa porucznik Marzena Pawluk ze Straży Granicznej. Niezły pisarz, niezły pomysł na fabułę, więc w czym problem?
Między innymi w słabej kompozycji. Książka sprawia wrażenie, jakby składała się z dwóch bardzo luźno ze sobą związanych części. Trochę tak, jakby pierwsze 150 stron pochodziło z zupełnie innej powieści, choć opisującej przygody tego samego bohatera. Myślę, że efekt końcowy byłby zdecydowanie lepszy, gdyby autor trochę tę część zredukował. Albo odwrotnie – zdecydował się na jej rozbudowanie i wydanie w osobnym tomie, zamiast doklejać ją do właściwej akcji „Kisun”.
Powiada się, że Baniewicz pisze swoje książki z niespotykanym rozmachem. „Kisuny” nie są pod tym względem wyjątkiem. Tylko że akcja, choć wartka, chwilami niesamowicie nudzi. Zmieniają się ludzie, zmieniają się lokacje, a ja miałam wrażenie, że wciąż oglądam jedną i tę samą scenę.
Zawód sprawiają także kreacje kobiece. Zaskakujące jest to, że żadna z występujących w książce dziewczyn nie zachowuje się jak kobieta. Na dodatek większość z nich jest do siebie podobna. Z tego też powodu bardzo trudno było mi uwierzyć w realność bohaterek. Co ciekawe, postacie mężczyzn wykreowane są zdecydowanie lepiej i barwniej, a ich charakterologiczne zróżnicowanie oraz wielowymiarowość imponują. Szkoda, że sztuka ta nie udała się i przy opisach bohaterek.
Trzeba jednak zaznaczyć, że „Kisuny” Baniewicza to książka sensacyjno-wojenna, a akurat na wojskowości autor się zna. Wszystkie jego opisy tchną fachową pewnością siebie, a fabuła powieści skonstruowana jest z niezwykłą dbałością o realia. Dlatego też mimo wszystko polecam tę książkę zagorzałym miłośnikom militariów. Myślę, że znajdą w niej coś dla siebie, a na wszelkie inne niedociągnięcia przymkną oko.
Artur Baniewicz: Kisuny, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2008.
Artykuł napisany dla Valkirii i dostępny po tym adresem.
Wybaczcie tę odrobinę złośliwości, ale wynika ona z tego, że już dawno nie zawiodłam się na książce aż tak bardzo. Bo też nic nie zwiastowało katastrofy. Artur Baniewicz to pisarz już dosyć dobrze znany. Jest autorem cyklu fanstasy o czarokrążcy Debrenie z Dumayki i paru książek sensacyjno-militarnych (m. in. „Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej” i „Dobry powód, by zabijać”), które spotkały się z ciepłym przyjęciem mediów. Temat najnowszej książki Baniewicza także zachęcał do lektury. Mamy niedaleką przyszłość. Obwód Kalingradzki odłącza się od Rosji i toczy z nią wojnę. W tym czasie do Kisun trafia grupa Rosjanek, które wiedzą więcej, niż powinny. Rozpoczyna się zacięta walka o to, kto dotrze do nich pierwszy. Tym samym spokojna mazurska wieś staje się centrum wydarzeń, które zaważyć mogą na losach całej Europy. W obronie rosyjskich uciekinierek staje polski przemytnik Janusz Krechowiak i bezkompromisowa porucznik Marzena Pawluk ze Straży Granicznej. Niezły pisarz, niezły pomysł na fabułę, więc w czym problem?
Między innymi w słabej kompozycji. Książka sprawia wrażenie, jakby składała się z dwóch bardzo luźno ze sobą związanych części. Trochę tak, jakby pierwsze 150 stron pochodziło z zupełnie innej powieści, choć opisującej przygody tego samego bohatera. Myślę, że efekt końcowy byłby zdecydowanie lepszy, gdyby autor trochę tę część zredukował. Albo odwrotnie – zdecydował się na jej rozbudowanie i wydanie w osobnym tomie, zamiast doklejać ją do właściwej akcji „Kisun”.
Powiada się, że Baniewicz pisze swoje książki z niespotykanym rozmachem. „Kisuny” nie są pod tym względem wyjątkiem. Tylko że akcja, choć wartka, chwilami niesamowicie nudzi. Zmieniają się ludzie, zmieniają się lokacje, a ja miałam wrażenie, że wciąż oglądam jedną i tę samą scenę.
Zawód sprawiają także kreacje kobiece. Zaskakujące jest to, że żadna z występujących w książce dziewczyn nie zachowuje się jak kobieta. Na dodatek większość z nich jest do siebie podobna. Z tego też powodu bardzo trudno było mi uwierzyć w realność bohaterek. Co ciekawe, postacie mężczyzn wykreowane są zdecydowanie lepiej i barwniej, a ich charakterologiczne zróżnicowanie oraz wielowymiarowość imponują. Szkoda, że sztuka ta nie udała się i przy opisach bohaterek.
Trzeba jednak zaznaczyć, że „Kisuny” Baniewicza to książka sensacyjno-wojenna, a akurat na wojskowości autor się zna. Wszystkie jego opisy tchną fachową pewnością siebie, a fabuła powieści skonstruowana jest z niezwykłą dbałością o realia. Dlatego też mimo wszystko polecam tę książkę zagorzałym miłośnikom militariów. Myślę, że znajdą w niej coś dla siebie, a na wszelkie inne niedociągnięcia przymkną oko.
Artur Baniewicz: Kisuny, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2008.
Artykuł napisany dla Valkirii i dostępny po tym adresem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz