11 grudnia 2008

Dean Koontz "Nieznajomi" - recenzja


Kilkoro obcych sobie ludzi z różnych części USA łączy jedna rzecz – paniczny strach, którego w żaden sposób nie potrafią wytłumaczyć. Po pewnym czasie każdy z nich niejasno zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że wiąże się on z jakimiś niepokojącymi wydarzeniami, mającymi miejsce półtora roku wcześniej koło motelu przy autostradzie I-80. Wiedzeni ciekawością, intuicją i wskazówkami zostawianymi przez tajemniczego sprzymierzeńca wszyscy trafiają do Motelu Zacisze. Tam wspólnymi siłami próbują zrozumieć źródła swego lęku i odkryć zagadkę sprzed półtora roku. Brzmi interesująco?

Na pierwszy rzut oka – tak. Motele same w sobie są dosyć strasznym miejscem. Nie mają znaków szczególnych, wszystko jest w nich standardowo nijakie i bez wyrazu. Przez podobne do siebie pokoje, wypełnione takimi samymi meblami, przewijają się liczni anonimowi, jednorazowi goście. Jeśli dodamy do tego fakt, że amerykańskie motele budowane są zazwyczaj na odludziu, gdzieś przy jednej z wielu niekończących się autostrad, otrzymamy obraz idealnego miejsca dla zakotwiczenia opowieści pełnej grozy i napięcia.

Ale niestety Deanowi Koontzowi nie udało się wywołać w czytelniku nawet odrobiny emocji. Opisy paniki są raczej śmieszne niż dramatyczne. Kiedy czyta się o doktor Ginger Weiss, która dostaje ataków fugi na widok czarnych rękawiczek albo odpływu zlewu, czytelnik, zamiast współodczuwać i identyfikować się z bohaterką, uśmiecha się drwiąco. A przecież nie chodzi o sam przedmiot lęku. Dobry pisarz nawet i starego kapcia potrafi przedstawić w taki sposób, że czytelnik poblednie z emocji. Dla przykładu Witold Gombrowicz w "Opętanych" pisał o wzbudzającym grozę brudnym podrygującym ręczniku. I faktycznie wszyscy, którzy czytali tę powieść, pocili się z niepokoju, a dopiero po lekturze ze śmiechem zastanawiali się nad tym, jak można było bać się czegoś tak zabawnego, jak stary ręcznik. Nie chodzi więc nawet o to, co Koontz opisuje, ale jak to robi. Prawdę mówiąc, nie potrafię powiedzieć, czego zabrakło. Ale opisy lęków i strachów wypełniają ponad połowę książki, a nic nie wnoszą i strasznie się dłużą.

Cała akcja "Nieznajomych" jest zresztą bardzo przewidywalna i schematyczna – rząd USA, który próbuje zataić pewne fakty przed obywatelami, szalony i niereformowalny pułkownik, który uważa, że najlepszym rozwiązaniem w każdej sytuacji kryzysowej jest pozabijanie wszystkich… Pojawia się bardzo wiele elementów, które do znudzenia były już wykorzystywane przez całe zastępy pisarzy i scenarzystów.

Przy tym Koontz uwielbia pouczać. Cała książka pełna jest mętnego moralizatorstwa i naiwnej dydaktyki. Powinniśmy być dla siebie dobrzy, kochać się, pomagać sobie… Oczywiście, jest to może i ważne przesłanie, ale zupełnie nie na miejscu w książce tego typu, a co ważniejsze – sposób, w jaki te moralizatorskie treści są przekazane, przypomina trochę niedzielne nabożeństwo dla dzieci. Oto przykład: "Niektórzy myślą, że liczy się tylko intelekt: umiejętność rozwiązywania problemów, radzenia sobie w życiu, dostrzegania i wykorzystywania okazji. Tak, intelekt zapewnił ludziom wyższość i przewagę nad innymi gatunkami, ale nie zawsze wystarczał bez odwagi, miłości, przyjaźni, współczucia i empatii. Troszczymy się o siebie. To nasza ścieżka. To nasze błogosławieństwo". Rany!

Ale w gruncie rzeczy "Nieznajomi" nie są książką bardzo złą. Powieść jest napisana poprawnie, a bohaterowie bardzo zindywidualizowani i przekonujący (znajdziemy tu nawet pewien swojski akcent – jednym z bohaterów drugoplanowych jest polski ksiądz – Stefan Wycazik). Warto też zwrócić uwagę na świetne tłumaczenie, które jest zasługą Cezarego Frąca. Gdyby tak jeszcze coś się w "Nieznajomych" działo… Albo działo się nieco szybciej… Albo nieco ciekawiej… A tak – mamy kolejne, dosyć nijakie czytadło.

"Nieznajomi" nie są pasjonującą lekturą. Nie ma tu napięcia, emocji, porywających intryg. Akcja płynie sobie powoli, bohaterowie prowadzą swoje prywatne śledztwo, podczas gdy rząd i wojsko próbują im w tym przeszkodzić. A wszystko to bez odrobiny finezji. W wolnych chwilach bohaterowie rozmyślają też o przyjaźni, braterstwie i Bogu. I starają się troszczyć o siebie. Bo to bardzo ważne. Bardzo.

Znam lepsze książki. Ale jeśli naprawdę nie macie co robić, to sięgnijcie po tę powieść.


Dean Koontz: Nieznajomi, tłum.: Cezary Frąc, Albatros, Warszawa 2008.

Czy wiesz, że...
Na Valkirii znajdziesz tę recenzję (link) i wiele innych!

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Rozumiem dobrze, że jest to Twoje zdanie, ale ja będę się spierać.
Bo uważam, że w przeciwieństwie do Stephena Kinga Koontz potrafi pisać.
"Nieznajomi" są jego [Koontza] według mnie - najlepszą powieścią.
Oczywiście szanuję zdanie innych i nie chciałabym się z nikim kłócić, broń Boże. Po prostu mi się podobało.

Ardelin pisze...

Dzięki za komentarz. To w zasadzie bardzo pozytywne zjawisko, że rzecz, która jednym się nie podoba, innym z kolei bardzo przypada do gustu. :)

Gromit pisze...

Zaczynam być zaintrygowana tą książką. Czuję, że prędzej, czy później sięgnę po nią z ciekawości.

Anonimowy pisze...

Ja obecnie czytam ta ksiazke. Wciagnela mnie na maxa! Polecam!

Anonimowy pisze...

akualnie czytam tą książkę i jestem nią zachwycony. Moim zdaniem autor tej książki adekwatnie interpretuje strach i lęki bochaterów. Jestem zafascynowany lekkim i nieskomplikowanym sposobem pisania