27 grudnia 2008

Maja Lidia Kossakowska "Żarna niebios" - recenzja


Wyobraźcie sobie parę skądinąd sympatycznych aniołów, którzy przez przypadek wpakowali się w niezłą kabałę i zadarli z dość paskudnymi demonami, w związku z czym porywają duszę pewnego chirurga plastycznego, aby zmienił ich twarze nie do poznania. Albo zmęczonego swoją robotą Anioła Zagłady, który chcąc zwrócić uwagę pewnego śmiertelnika, przemawia do niego basowym głosem z… muszli klozetowej. Albo anioła stróża, który niespecjalnie lubi swojego podopiecznego. Takie i wiele innych wizji roztacza przed nami Maja Lidia Kossakowska w antologii „Żarna niebios”.

W swoich opowiadaniach pisarka swobodnie, czasem lekko i humorystycznie, czasem znowu odrobinę wzniośle, opisuje nam świat aniołów i demonów. Świat, w którym Bóg jest odległy i niepojęty, a ziemie Królestwa (czyli nieba) i Głębi (czyli piekła) są bardziej podobne do naszego ziemskiego padołu niż byśmy chcieli (spotkamy się tu choćby z grubą polityką, uciążliwą biurokracją, niesprawiedliwością i układami). W dodatku, jak się okazuje, nawet sam Lucyfer (przez nieżyczliwych zwany pogardliwie Lampką) wcale nie jest taki znowu zły, a archaniołowie czasem zmuszeni są przybrudzić sobie skrzydła. Warto tu dodać, że anioły u Kossakowskiej są istotami fascynującymi, bo z jednej strony wydają się na wskroś ludzcy, ze swoimi pragnieniami, aspiracjami, lękami, tęsknotami i słabościami, z drugiej zaś potrafią niekiedy zadziwić niesłychaną mocą.

„Żarna niebios” są w zasadzie reedycją wydanego w 2003 roku przez Runę zbioru opowiadań „Obrońcy królestwa”, tyle że kolejność historii jest poprzestawiana, a całość uzupełniona o „Gringo” (opowiadanie pochodzące z drugiego tomu antologii „A.D.XIII” z 2007 roku) i tytułowe „Żarna niebios” (które ukazały się wcześniej w wydanym przez Fabrykę Słów zbiorze „Zajdel 2002”). Jako całość antologia ta jest moim zdaniem troszkę nierówna, ale nie przeszkadza to specjalnie w jej odbiorze. „Żarna niebios” napisane są pięknym i obrazowym, choć prostym językiem, a ich lektura dostarcza sporo przyjemności. Każdy, kto nie miał nigdy do czynienia z prozą Kossakowskiej, powinien czym prędzej po antologię tę sięgnąć i nadrobić zaległości. Natomiast ci, którzy czytali już wcześniej te opowiadania, mogą zostać skuszeni pięknym wydaniem, jakie zaserwowała nam Fabryka Słów.

Maja Lidia Kossakowska ze swoimi anielsko-diabelskimi opowieściami zdążyła trwale wpisać się w pejzaż polskiej fantastyki. Nic dziwnego, ponieważ w zagadnieniach związanych z angelologią pisarka czuje się znakomicie. „Żarna niebios” mogą być tego przykładem. Porządna, rzetelnie napisana książka.

Maja Lidia Kossakowska: Żarna niebios, ilustracje: Grzegorz Krysiński, Fabryka Słów, Lublin 2008.
Ta recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii.

22 grudnia 2008

Getto w getcie, czyli rzecz o horrorach


W świecie wciąż pokutuje przekonanie, że horrory należą do niższego gatunku literatury i filmu, wobec czego żaden szanujący się człowiek nie powinien zawracać sobie nimi głowy. Jako zatwardziała miłośniczka horrorów w każdej postaci, zaczęłam zastanawiać się, skąd się wziął ten stereotyp. Jeśli nad tym dłużej pomyśleć, to okaże się, że faktycznie jest sporo przesłanek wskazujących na to, że wszelka groza, strach i makabra mogą się wydawać odrobinę niedorzeczne.

Ludzie, którzy nie lubią horrorów, bo nie lubią i tyle (choć zwykle nie czytali żadnego), nie należą do rzadkości. Wyobraźcie sobie, że taki osobnik jednak się przełamie i poprosi o polecenie jakiejś książki wraz z krótkim opisem jej fabuły. Problem polega na tym, że większość książek (a horrorów w szczególności) wydaje się w streszczeniu bardzo głupia.

Żeby daleko nie szukać, „Władca Pierścieni” J. R. R. Tolkiena to historia o małym ludziku, który przez trzy tomy idzie, idzie, idzie, żeby na koniec wrzucić do ognia złoty pierścionek i uratować tym samym świat. A teraz przykład ze świata horroru. „Łowca snów” Stephena Kinga to opowieść o krwiożerczych łasicach z kosmosu, które próbują przejąć kontrolę nad światem, używając do tego sieci wodociągowej, ale natykają się na czwórkę przyjaciół i ich niedorozwiniętego kolegę, który posiada paranormalne zdolności i tak naprawdę też jest kosmitą, tyle że z innej planety. Zachęcające? No właśnie. A przecież to dobre książki! A co dopiero złe…

Pamiętam, że w szkole podstawowej wymieniałam się horrorami z kolegą. Pożyczył mi kiedyś „Bestię” Guya N. Smitha. W powieści chodzi o to, że pewien profesor (z niezwykle atrakcyjną, młodą kuzynką u boku, oczywiście) odnajduje na bagnach bestię. Bestia jest zagrzebana w mule, zielona, oślizgła i jak oddycha, to bąble ze śluzu jej się przy nosie (zaraz, czy ona miała nos?) robią. I na ten widok niezwykle często (czasem parę razy na stronę) bohaterowie zwracają zawartość swojego żołądka. Potem bestia wygrzebuje się z bagien i zaczyna malowniczo zabijać wszystkich jak popadnie, krew leje się strumieniami, jelita latają… Tyle z tej historii pamiętam.

Mam wrażenie, że często ludziom się wydaje, iż napisanie powieści grozy jest banalnie proste, bo wystarczy parę rekwizytów, trochę ganiania, krzyków, obrzydliwych opisów i już. Szukając szybkiej sławy i kasy, ludzie ci produkują taśmowo horrory klasy B, przez co w gatunku tym znajdziemy całą masę strasznego chłamu. Tym bardziej, że z horrorem jest tak, że zalicza się do niego praktycznie wszystko – wystarczy, że w historii są duchy, zjawiska paranormalne, litry krwi, psychopata, potwór, upiór, zombie, mgliste wizje, epidemie czy co tam jeszcze i już rzecz opatrzona jest etykietką „horror”.

W zasadzie nie ma co panikować, bo niektórym (a ja się do nich zaliczam) sprawiają przyjemność zarówno horrory dobre, jak i te beznadziejne, które często są tak złe, że aż komiczne. Szkoda tylko, że czasem zdarzają się historie zbyt słabe, żeby wciągnąć w klimat, ale jednocześnie nie aż tak katastrofalne, żeby bawić. Ostatnimi czasy tak było np. z filmem „Mulberry Street” (reż. Jim Mickle) wyświetlanym w czasie tegorocznego Festiwalu Horrorów w Multikinie. W filmie tym zmutowane szczury opanowują miasto – atakują mieszkańców, roznoszą tajemniczy wirus i zmieniają wszystkich w szczuro-ludzi. Tylko oprócz biegania, krzyków i iście przerażającej sceny, w której jeden z bohaterów w trakcie transformacji kroi i je surowe piersi kurczaka (groza normalnie…), w filmie nie było nic ciekawego. Za to widownia uratowała seans swoimi fantastycznymi komentarzami. Niech żyją fani horrorów, którym niestraszne i najsłabsze filmy! Jeśli rozrywki nie ma na ekranie – dostarczą jej sobie sami. I jak tu ich nie kochać?

Ostatecznie, nie ma się co łamać, nawet jeśli ludzie traktują wielbicieli horrorów jak pokręconych psycholi i nawet jeśli nie potrafią zrozumieć, że to, iż lubi się horrory, nie oznacza, że jest się ignorantem w zakresie reszty literatury czy filmu. Niech im będzie. Ważne, że nam świat grozy i strachu dostarcza przyjemności. A dlaczego tak się dzieje? Czemu lubimy się bać? To już chyba materiał na zupełnie nowy tekst.

Ekspresowo, valkiriowo.

19 grudnia 2008

Jacek Dąbała "Największa przyjemność świata" - recenzja


"Największa przyjemność świata" Jacka Dąbały to kontynuacja "Ryzykownego pomysłu", choć znajomość poprzedniej książki nie jest czytelnikowi niezbędna. Znów spotykamy Artura Brandta, tym razem już jako byłego dziennikarza śledczego.

Straciwszy pracę w telewizji, Artur postanawia wykorzystać swoją wiedzę i kontakty w innej branży i zakłada biuro detektywistyczne. Jego współpracownikami zostają: Marek Borg – były antyterrorysta zwolniony z jednostki „ze względów psychologicznych”, Jan Walewski – niechlujny emerytowany inspektor policji i Susan Smith – piękna sekretarka prosto z Ameryki. Razem próbują odnaleźć Nanę Radwan, zaginioną córkę jednego z najbogatszych ludzi w kraju. Sprawa ta okazuje się jednak bardziej skomplikowana niżby się wydawało.

Nowa powieść Dąbały jest lekką, zabawną lekturą, łamiącą konwencję tradycyjnego kryminału. Zamiast niedogolonego, przesiąkniętego zapachem whisky detektywa-weterana mamy tu wypielęgnowanego mężczyznę, który nie lubi dymu papierosowego i którego do obłędu doprowadza własna matka. W chwilach stresu Brandt siada za biurkiem i ukradkiem pociąga łyk z wyciągniętej z szuflady butelki… Coca-Coli. A jego piękna sekretarka bardzo słabo włada językiem polskim i wciąż mówi coś niestosownego, choć stara się zachować pełen profesjonalizm.

Cyniczny, zadufany w sobie, ale też energiczny i inteligentny bohater, którego wykreował Dąbała, jest bardzo wyrazisty i niełatwo go zapomnieć. U jednych może wzbudzić sympatię, innym działać na nerwy, ale na pewno wszystkim wyda się postacią żywą i wiarygodną. Warto poczytać, jak ten nowo upieczony detektyw poradzi sobie ze sprawą, która poprowadzi go ku niebezpiecznym rejonom seksbiznesu, rodzinnych tajemnic, nienawiści, miłości i zmów milczenia.

Polecam tę książkę każdemu, kto lubi rozerwać się przy dobrym kryminale, chociaż nie jest ona typowym przedstawicielem gatunku. Ale napisana jest sprawnie, intrygi się piętrzą, atmosfera zagęszcza, zakończenie zaskakuje, a na prawie każdej stronie znajdziemy coś zabawnego. To wymarzona pozycja na lato – lekka, przyjemna i niewymagająca. Mam nadzieję, że spotkamy jeszcze Artura Brandta w kolejnej odsłonie.


Jacek Dąbała: Największa przyjemność świata, Red Horse, 2008.

Ta recenzja ukazała się pierwotnie tutaj. Na Valkirii znajdziesz więcej.

11 grudnia 2008

Dean Koontz "Nieznajomi" - recenzja


Kilkoro obcych sobie ludzi z różnych części USA łączy jedna rzecz – paniczny strach, którego w żaden sposób nie potrafią wytłumaczyć. Po pewnym czasie każdy z nich niejasno zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że wiąże się on z jakimiś niepokojącymi wydarzeniami, mającymi miejsce półtora roku wcześniej koło motelu przy autostradzie I-80. Wiedzeni ciekawością, intuicją i wskazówkami zostawianymi przez tajemniczego sprzymierzeńca wszyscy trafiają do Motelu Zacisze. Tam wspólnymi siłami próbują zrozumieć źródła swego lęku i odkryć zagadkę sprzed półtora roku. Brzmi interesująco?

Na pierwszy rzut oka – tak. Motele same w sobie są dosyć strasznym miejscem. Nie mają znaków szczególnych, wszystko jest w nich standardowo nijakie i bez wyrazu. Przez podobne do siebie pokoje, wypełnione takimi samymi meblami, przewijają się liczni anonimowi, jednorazowi goście. Jeśli dodamy do tego fakt, że amerykańskie motele budowane są zazwyczaj na odludziu, gdzieś przy jednej z wielu niekończących się autostrad, otrzymamy obraz idealnego miejsca dla zakotwiczenia opowieści pełnej grozy i napięcia.

Ale niestety Deanowi Koontzowi nie udało się wywołać w czytelniku nawet odrobiny emocji. Opisy paniki są raczej śmieszne niż dramatyczne. Kiedy czyta się o doktor Ginger Weiss, która dostaje ataków fugi na widok czarnych rękawiczek albo odpływu zlewu, czytelnik, zamiast współodczuwać i identyfikować się z bohaterką, uśmiecha się drwiąco. A przecież nie chodzi o sam przedmiot lęku. Dobry pisarz nawet i starego kapcia potrafi przedstawić w taki sposób, że czytelnik poblednie z emocji. Dla przykładu Witold Gombrowicz w "Opętanych" pisał o wzbudzającym grozę brudnym podrygującym ręczniku. I faktycznie wszyscy, którzy czytali tę powieść, pocili się z niepokoju, a dopiero po lekturze ze śmiechem zastanawiali się nad tym, jak można było bać się czegoś tak zabawnego, jak stary ręcznik. Nie chodzi więc nawet o to, co Koontz opisuje, ale jak to robi. Prawdę mówiąc, nie potrafię powiedzieć, czego zabrakło. Ale opisy lęków i strachów wypełniają ponad połowę książki, a nic nie wnoszą i strasznie się dłużą.

Cała akcja "Nieznajomych" jest zresztą bardzo przewidywalna i schematyczna – rząd USA, który próbuje zataić pewne fakty przed obywatelami, szalony i niereformowalny pułkownik, który uważa, że najlepszym rozwiązaniem w każdej sytuacji kryzysowej jest pozabijanie wszystkich… Pojawia się bardzo wiele elementów, które do znudzenia były już wykorzystywane przez całe zastępy pisarzy i scenarzystów.

Przy tym Koontz uwielbia pouczać. Cała książka pełna jest mętnego moralizatorstwa i naiwnej dydaktyki. Powinniśmy być dla siebie dobrzy, kochać się, pomagać sobie… Oczywiście, jest to może i ważne przesłanie, ale zupełnie nie na miejscu w książce tego typu, a co ważniejsze – sposób, w jaki te moralizatorskie treści są przekazane, przypomina trochę niedzielne nabożeństwo dla dzieci. Oto przykład: "Niektórzy myślą, że liczy się tylko intelekt: umiejętność rozwiązywania problemów, radzenia sobie w życiu, dostrzegania i wykorzystywania okazji. Tak, intelekt zapewnił ludziom wyższość i przewagę nad innymi gatunkami, ale nie zawsze wystarczał bez odwagi, miłości, przyjaźni, współczucia i empatii. Troszczymy się o siebie. To nasza ścieżka. To nasze błogosławieństwo". Rany!

Ale w gruncie rzeczy "Nieznajomi" nie są książką bardzo złą. Powieść jest napisana poprawnie, a bohaterowie bardzo zindywidualizowani i przekonujący (znajdziemy tu nawet pewien swojski akcent – jednym z bohaterów drugoplanowych jest polski ksiądz – Stefan Wycazik). Warto też zwrócić uwagę na świetne tłumaczenie, które jest zasługą Cezarego Frąca. Gdyby tak jeszcze coś się w "Nieznajomych" działo… Albo działo się nieco szybciej… Albo nieco ciekawiej… A tak – mamy kolejne, dosyć nijakie czytadło.

"Nieznajomi" nie są pasjonującą lekturą. Nie ma tu napięcia, emocji, porywających intryg. Akcja płynie sobie powoli, bohaterowie prowadzą swoje prywatne śledztwo, podczas gdy rząd i wojsko próbują im w tym przeszkodzić. A wszystko to bez odrobiny finezji. W wolnych chwilach bohaterowie rozmyślają też o przyjaźni, braterstwie i Bogu. I starają się troszczyć o siebie. Bo to bardzo ważne. Bardzo.

Znam lepsze książki. Ale jeśli naprawdę nie macie co robić, to sięgnijcie po tę powieść.


Dean Koontz: Nieznajomi, tłum.: Cezary Frąc, Albatros, Warszawa 2008.

Czy wiesz, że...
Na Valkirii znajdziesz tę recenzję (link) i wiele innych!

8 grudnia 2008

John Updike "Czarownice z Eastwick" - recenzja


John Updike znany jest z pisania powieści przedstawiających zwyczajne życie ludzi z przedmieść. W jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że jeśli nie udało mu się wyczerpać tego tematu, to temat z pewnością wyczerpał jego. Może to był powód, dla którego pisarz dosyć przewrotnie wplótł w pospolite życie przeciętnych Amerykanek odrobinę magii, w wyniku czego powstały "Czarownice z Eastwick".

Kiedy przeciętny człowiek słyszy słowo „czarownica”, na myśl przychodzi mu stara, przygarbiona babinka, z potarganymi włosami, kurzajką na nosie i warząchwią od wielkiego, dymiącego kotła w pokrzywionej ręce. Czytelnicy fantastyki mają bardziej wysublimowane wyobrażenia i zdecydowanie bardziej ambiwalentny stosunek do wszelkiego rodzaju wiedźm i czarodziejek. Jednak mogłabym się założyć, że mało kto posądzi o konszachty z diabłem zapracowaną, pulchną kobietę w średnim wieku, a na dodatek rozwódkę z dziećmi na utrzymaniu. Nie do pomyślenia jest też sytuacja, w której miejscem sabatów czarownic nie jest żadna góra, puszcza czy choćby opuszczona okolica poza miastem, tylko mały jednorodzinny domek w prowincjonalnym miasteczku na Rhode Island, w którym, podczas gdy mama sączy alkohol i tworzy stożek mocy ze swoimi przyjaciółkami, dzieci piętro wyżej najspokojniej w świecie oglądają telewizję.

Ale na taki właśnie pomysł wpadł John Updike. W powieści "Czarownice z Eastwick" przedstawił – wydawać by się mogło – zwyczajne życie, w spokojnym, leżącym na uboczu miasteczku. Jest ono jednak domem dla trzech czarownic – Alexandry, Jane i Sukie. Każda z nich ma pracę, prowadzi dom, zajmuje się (czy raczej powinna się zajmować) swoimi dziećmi. Poza tym ich głównym zajęciem jest romansowanie. Można odnieść wrażenie, że żaden mężczyzna mieszkający w Eastwick nie wymknie się z ich pazurków. Ta sielanka zostaje zburzona, gdy do miasta sprowadza się Darryl Van Horne – tajemniczy, fascynujący, bogaty wynalazca, próbujący wymyślić sposób na uzyskanie alternatywnych źródeł energii. Inspiruje on każdą z trzech kobiet i odkrywa przed nimi nowe horyzonty, ale jednocześnie podkopuje ich wzajemną przyjaźń i mąci im w głowach. Akcja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy do gry włącza się Jenny – niewinna, skromna dziewczyna, która wprowadza się do domu Van Horna. Trzy czarownice postanawiają coś z tym zrobić, bo przecież takiej zniewagi nie można nie pomścić…

Jednak każdy, kto szuka wartkiej akcji i oczekuje spektakularnych opisów tego, w jaki sposób czarownice szkodziły ludziom, których nie lubiły, srodze się zawiedzie. Updike snuje swoją historię bardzo rozwlekle. Samą fabułę powieści, jeśliby się postarać, można by streścić dosłownie w kilku zdaniach. Często trzeba mocno skupić uwagę, by nie zgubić wątku. Zwłaszcza, kiedy czyta się jedną z wielu rozmów telefonicznych, które prowadzą między sobą bohaterki. A wszystko to dlatego, że pisarz z zamiłowaniem wplata w tok rozmowy wszelkiego rodzaju dygresje. Tak więc między jedną wypowiedzią a drugą trafiamy na przykład na długi opis otaczającego rozmówczynię wnętrza domu, a innym razem chociażby dokładną, zajmującą całą stronę relację z myśli i odczuć bohaterki. Jeśli nie jesteśmy wystarczająco uważni, możemy mieć problemy z przypomnieniem sobie, czego właściwie cała rozmowa dotyczy.

Trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki pisze Updike, jest fascynujący. Warsztat pisarza jest faktycznie godny podziwu: bogactwo obrazowania, liczne porównania, sprawny styl – tę książkę naprawdę przyjemnie się czyta.

"Czarownice z Eastwick"
były interpretowane na najróżniejsze sposoby. Dla jednych jest to opowieść o statusie kobiet i ich zniewoleniu, dla innych wręcz przeciwnie – pean na rzecz ich niezależności. Niektórzy widzą w powieści satyrę na społeczeństwo amerykańskie doby wojny w Wietnamie, inni – prostą historię przedstawiającą przewrotną, zmienną naturę kobiet. Dla mnie "Czarownice z Eastwick" to powieść o decyzjach, jakie podejmujemy każdego dnia, i o tym, do czego mogą one prowadzić. Książka prowokuje do rozmyślań nad tym, co sobą reprezentujemy i jak łatwo czasem przychodzi nam usprawiedliwianie swoich występków. „Codziennie zabijamy ludzi w naszych myślach. – mówi jedna z bohaterek, racjonalizując rzucenie śmiertelnego uroku na niewinną Jenny. – Wymazujemy pomyłki. Zmieniamy hierarchię ważności raz ustalonych priorytetów”. Dlaczego więc bać się morderstwa?

Powieść ukazała się w nowym przekładzie, którego autorką jest Katarzyna Bogucka-Krenz. W zasadzie nie miałabym do niego zastrzeżeń, gdyby nie jedno koszmarne zdanie: „Widać już taki jej los, że pociągali ją nieszczęśliwi i pechowcy, którzy na dodatek sami bynajmniej nie byli od tego, żeby pociągnąć kobietę za sobą na dno, gdyby im tylko na to pozwoliła”. Trudno w ogóle odnaleźć sens w tym zdaniu, a jego składnia woła o pomstę do nieba. Szkoda tylko, że korekta nie wyłapała takiej wpadki.

"Czarownice z Eastwick"
nie są odpowiednią lekturą do pociągu czy na wyjazd pod namiot, ale każdemu, kto poświęci jej trochę skupienia i uwagi, powinna sprawić przyjemność. Książka wciąga, choć w zasadzie nie posiada fabuły, co jest zaskakujące samo w sobie. I choćby dlatego warto ją przeczytać.


John Updike: Czarownice z Eastwick, tłum.: Katarzyna Bogucka-Krenz, Rebis, Poznań 2008.

Ta recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii, a tu jest do niej >>LINK<<.

5 grudnia 2008

Doris Lessing "Pamiętnik przetrwania" - recenzja


Przez opustoszałe ulice ciągną koczownicze bandy młodzieży, rabując i plądrując, co się da. Z okien zrujnowanych domów obserwują je nieliczni mieszkańcy, którzy jeszcze nie opuścili miasta w poszukiwaniu lepszego życia. Problemy z żywnością i dostępem do wody pitnej rosną z dnia na dzień. Ludzie zaczynają chorować na nowe, nieznane dotąd choroby. Rozpadają się więzi rodzinne, degeneruje język. Z użycia wychodzą takie określenia, jak „kochać”, „opiekować się”, „być lojalnym”. Nikt nie rozumie już ich znaczenia. Świat zalewa fala chaosu. Rządzący nadal utrzymują pozory normalności, tworząc kolejne martwe ustawy i tocząc jałowe dyskusje tylko po to, by usprawiedliwić jakoś swoje przywileje, zapewniające im specjalne zabezpieczenie. Młodzież, która nie pamięta już dawnych czasów, staje się niebezpieczna i dzika. Szkoły i instytucje społeczne przestają istnieć. Handel wymienny wypiera obrót pieniędzmi. Ludzkość cofa się do struktur życia plemiennego, zapewniającego większe bezpieczeństwo. Gra toczy się już wyłącznie o przetrwanie.

Taki apokaliptyczny obraz niedalekiej przyszłości maluje przed naszymi oczami Doris Lessing w "Pamiętniku przetrwania". To opowieść o zmianach zachodzących w świecie, zmianach przerażających i nieodwracalnych. To historia ludzi próbujących zaadaptować się do nowych warunków i uparcie dążących do utrzymania normalności, zwyczajności, stworzenia jakiegoś rodzaju stabilizacji. „Podczas gdy wszystko się załamało, wszelkie formy społecznej organizacji, my żyliśmy nadal, porządkując swoje życie, jakby nic istotnego się nie działo”.

Na takim tle, narratorka, spisująca tytułowy pamiętnik, opisuje dorastanie pewnej dziewczynki – Emily – powierzonej jej w opiekę przez nieznajomego mężczyznę. Narratorka jest starszą panią uważnie i chłodno obserwującą otaczających ją ludzi i zmiany zachodzące w świecie. Studiuje zachowanie swej podopiecznej, jej próby „tworzenia siebie”, odnajdowania własnej tożsamości w tym nowym, dzikim świecie. Choć Emily próbuje dostosować się do rzeczywistości, rozmawiając z członkami gangów, zbierając informacje, ubierając się jak jej rówieśnicy, napotyka na barierę nie do przejścia. Otóż głęboko w niej zakorzenione są anachroniczne wartości, nieistotne już, a nawet groźne w walce o przetrwanie – moralność, odpowiedzialność i lojalność.

Na innej płaszczyźnie narratorka bada tajemnice świata za ścianą jej mieszkania. Rzeczywistość rozmywa się, a ona wędruje od wizji do wizji, jak we śnie. Odnajduje tam wciąż nowe pokoje i wyzwania. Wycieczki te są często trudne i nużące, ale narratorkę pociąga w nich poczucie nieograniczonych możliwości. Co jakiś czas natrafia także na „sceny osobowe” – jak zwykła je nazywać. Są to fragmenty z życia Emily, wyrwane z kontekstu obrazy z jej domu rodzinnego, w którym panowała jej matka – wysoka, apodyktyczna kobieta, a w którym ojciec – wojskowy – stał zawsze w cieniu, na drugim miejscu, przepełniony poczuciem winy i obowiązku. Świat za ścianą nie jest rzeczywisty, choć niezaprzeczalnie prawdziwy. Mówi nam o tym, jak pełne i nieograniczone są możliwości życia wewnętrznego, jak blisko splatają się nasze myśli, wspomnienia, sny, niepokoje ze światem wokół nas. Jak mało wiemy o tym, co w nas tkwi, i jak uważnie musimy badać sami siebie, nawet wtedy, kiedy wcale nie mamy na to ochoty.

Cała powieść pisana jest stylem XIX-wiecznej prozy realistycznej. Odmalowuje bez emocji, jednak z pełnym oddaniem każdy szczegół świata przedstawionego. Uderza jednak kilka niekonsekwencji, tym bardziej widocznych, jeśli weźmie się pod uwagę przejawiającą się w opisach dbałość o drobiazgi. Oto na przykład narratorka, wędrując po budynku, w którym windy dawno przestały już działać, wspina się na piąte piętro. Znajduje tam dzieci opiekujące się hodowanymi w pokojach zwierzętami gospodarskimi – kurami, świniami... i koniem. Jakim cudem dzieci wprowadziły konia na piąte piętro? I w jakim celu? Jak wiemy z innych części książki, w okolicy było całe mnóstwo opuszczonych budynków, które idealnie spełniałyby funkcję stajni. Takich drobniutkich, dziwacznych wpadek w książce jest kilka. Ale to mała cena za tak wybitne dzieło, które z całą mądrością i doświadczeniem wielu przeżytych lat opisuje rozwój społeczeństwa i człowieka jako jednostki.

Doris Lessing na Worldconie w 1987 roku, na który została zaproszona jako gość honorowy, określiła "Pamiętnik przetrwania" jako swego rodzaju próbę autobiografii. Warto zaznaczyć w tym kontekście, że ojciec LessingAlfred Tayler – był żołnierzem (do czasu, gdy stracił obie nogi podczas I wojny światowej), a matka miała na imię Emily. Ale autobiograficzność tej powieści to głównie przedstawienie pewnej mądrości i ogółu doświadczeń, zebranych w czasie ciekawego, buntowniczego życia, jakie prowadziła pisarka. Urodzona w 1919 roku w Persji (dzisiejszy Irak), znana z kontrowersyjnych poglądów i odwagi w ich głoszeniu Lessing, prowadziła pełne zaangażowania życie, które pozwoliło jej spojrzeć z innej perspektywy na przemiany społeczne zachodzące w świecie i na samego człowieka jako jednostkę w zmiany te uwikłaną. I tak w "Pamiętniku przetrwania" zdaje się mówić o tym, co najważniejsze, co nigdy nie powinno być zapomniane – jesteśmy ludźmi i naszym obowiązkiem jest myśleć o sobie nawzajem, niezależnie od okoliczności. Pomimo trudności i ofiar, jakie trzeba będzie ponieść, pomimo tego, że walka może być z góry przegrana, trzeba przynajmniej spróbować każdemu człowiekowi dać szansę na lepsze życie.

88-letnia Doris Lessing w 2007 roku otrzymała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury za całokształt twórczości. Każdego, kto chciałby zapoznać się z jej dorobkiem literackim, gorąco zachęcam do rozpoczęcia lektury od "Pamiętnika przetrwania", bo to właśnie w tej książce znajdziemy odbicie wielu wątków powtarzających się we wcześniejszych powieściach pisarki.


Doris Lessing: Pamiętnik przetrwania, tłum.: Bogdan Baran, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.
>>LINK<< do tej recenzji na Valkirii.

24 listopada 2008

Andrzej Ziemiański "Toy Wars" - recenzja


Andrzej Ziemiański powraca! Już 25. kwietnia długo oczekiwane "Toy Wars" trafi na księgarskie półki. Oprócz dwóch opowiadań znanych z wcześniejszych publikacji na łamach prasy ("Toy Toy Song" i "Toytrek") w książce znajdziemy trzecią, obszerną historię „Zabaweczki”.

"
Toy Wars"
to lekka, pełna zwrotów akcji, intryg i humoru opowieść o Toy Iceberg, prywatnym detektywie i najemniku. Ale bohaterka ta niezupełnie odpowiada naszym wyobrażeniom o twardym, wrednym zabijace. 21-letnia „Zabaweczka” ma 160 centymetrów wzrostu i waży 45 kilogramów. Jest filigranowa, śliczna i bardzo, bardzo pyskata. Kiedy czyta się o Toy, przed oczami staje człowiekowi obraz Domino Harvey, słynnej łowczyni nagród, buntowniczki nieposkromionej i bezczelnej, a przy tym niezwykle skutecznej w swoim fachu.

Ale choć sama postać głównej bohaterki jest fantastycznie wykreowana, to jednak reszcie bohaterów brakuje choćby odrobiny głębi psychologicznej – wszyscy wydają się tacy sami. Oczywiście różni ich wygląd i doświadczenie życiowe, ale w gruncie rzeczy są do siebie bardzo podobni. Przede wszystkim razi to w sposobie ich mówienia; nie występuje tu w zasadzie żadna językowa indywidualizacja. Trochę szkoda.

Drugim zgrzytem w "Toy Wars" jest irytująca redundancja. Ziemiański często powtarza pewne fakty po kilka razy, a jego bohaterowie tłumaczą sobie niektóre rzeczy bardzo dokładnie i szczegółowo. Zupełnie niepotrzebnie. Czytelnik jest w stanie zrozumieć i powiązać informacje i zdarzenia samodzielnie, a przydługie i wielokrotne powtórki sprawiają, że czuje się tak, jakby autor nie wierzył w jego możliwości intelektualne.

Ale dość narzekania! Pomimo pewnych niedociągnięć, nowa książka Ziemiańskiego jest bardzo przyjemną lekturą. "Toy Wars" to koszarowy humor, dużo broni, wartka akcja, piętrzące się zagadki, zupełnie nieuzasadniona golizna i „teksty twardzieli” rzucane przez najemników, dzięki którym na usta czytelników powinien wpełznąć złośliwy uśmieszek satysfakcji.

Dodam jeszcze, że w niepublikowanej dotąd historii, noszącej wdzięczny tytuł "Toy Wars – wojownik ostatecznej zagłady", główna bohaterka zyskuje nową przyjaciółkę. Jest nią inteligentny implant wojskowy, który ma uczynić z niej żołnierza doskonałego. Implant posiada świadomość i nosi swojsko brzmiącą nazwę – Valkiria. Rozmowy Toy z Valkirią przypominają trochę rozmowy Merlina, z cyklu "Kronik Amberu" Rogera Zelaznego, z jego sznurem do duszenia – Frakir. Valkiria podobnie jak Frakir ma za zadanie ochraniać i ostrzegać przed zagrożeniem. Obie pomału uczą się wyrażać swoje myśli i po trosze przejmują sposób bycia swych „właścicieli”. Oczywiście i na tym tle dochodzi do kilku nieporozumień. Ale przynajmniej, jeśli idzie o Valkirię i Toy, nie może to specjalnie dziwić – zamknijcie dwie kobiety w jednym ciele i zobaczcie, co się stanie. Ale najlepiej obserwujcie efekty z bezpiecznej odległości...

"
Toy Wars"
to świetna książka dla każdego, kto chce się trochę rozerwać. Przygody na Księżycu, akcje na stacji kosmicznej Moonsunga, w Afryce i Stanach Zjednoczonych – wszystko to w jednym tomie. W książce niegrzeczni chłopcy i ich wielkie spluwy robią sporo zamieszania. Któż nie chciałby wziąć w rękę porządnej broni i iść zabawić się razem z nimi? Dzięki Ziemiańskiemu mamy szansę. No i oczywiście nie można zapominać o głównej bohaterce, która, choć jest kobietą, nie należy do typu bezradnych, krzyczących o pomoc panienek. Toy bierze przeznaczenie w swoje ręce i każe mu powiedzieć „przepraszam”. Mnie ta książka przekonała. Myślę, że Was też przekona.

Andrzej Ziemiański: Toy Wars, ilustracje: Grzegorz Krysiński, Fabryka Słów, Lublin 2008.


>>LINK<< do tej recenzji na Valkirii.

14 października 2008

Nieśmiertelne pytanie Meatheada


Na starym nin.com był taki dział, w którym członkowie zespołu odpowiadali na różne pytania zadawane przez fanów (na jakim sprzęcie gracie, co planujecie itd.). Niestety, zbiory te w większości przepadły wraz ze zmianą struktury całej strony. Trochę szkoda. Ale zachowało się jedno pytanie i jedna odpowiedź. To pytanie od Meatheada do Trenta Reznora przeszło już do historii:

Trzeba częściej zadawać muzykom Pytanie Meatheada. Wyobraźcie sobie - wywiad z jakąś kapela, a tu dziennikarz z nagła wychodzi z czymś takim, heheh. O, wiem, politykom! Politykom zadać takie pytanie w programie na żywo!

4 października 2008

John Crowley "Małe, duże" - recenzja


Chińczycy wierzyli, że niebiosa i czarodziejskie
krainy mają jedną wspólną cechę: wybór sposobu,
w jaki chcesz się tam dostać, należy do ciebie.

Czy mieliście kiedyś wrażenie, że świat kryje w sobie jakąś tajemnicę? Że nasze codzienne życie jest tylko częścią czegoś dużo większego? Ja zawsze miałam niejasne przeczucie, że nie wszystko, co jako dzieci czytaliśmy w książkach, jest zmyśleniem. Może tylko z biegiem czasu przestaliśmy zauważać Czarowną Krainę, zatruliśmy się niewiarą i racjonalizmem? Ale co, jeśli Oni, mieszkańcy tego drugiego, magicznego świata, nie przestali wierzyć w nas? Mało tego – czują się przez nas zagrożeni, bo ich świat z dnia na dzień się kurczy?

John Crowley przedstawia nam dzieje pewnej rodziny z Edgewood, która dawno, dawno temu posiadła wiedzę o prawdziwej naturze świata. Drinkwaterowie zrozumieli, że wszystko, co ich otacza, jest częścią skomplikowanej, słodko-gorzkiej Opowieści. Ale założyciele rodu postanowili, że lepiej będzie, jeśli zapomni się o istnieniu magicznego świata, bo – choć piękny – jest on dziki, niebezpieczny i nieprzewidywalny. Nie jest to jednak takie proste, jakby się mogło wydawać.

Małe, duże zaczyna się od podróży pewnego młodego człowieka imieniem Smoky do tajemniczej leśnej osady Edgewood. Smoky odbywa wędrówkę pieszo i według szczegółowo ustalonego rytuału, by móc poślubić Alice Drinkwater, którą pokochał od pierwszego wejrzenia. Nie wie jeszcze, że tą jedną decyzją całkowicie odmieni swoje życie. Nie zdaje sobie też sprawy z tego, że jego przybycie zostało przepowiedziane i stanowi część Opowieści…

Naprawdę trudno opisać powieść Crowleya. Ursula K. Le Guin, autorka Czarnoksiężnika z Archipelagu, określiła ją jako „wspaniałe szaleństwo albo zachwycający umiar, a może obie te rzeczy jednocześnie”. Ta pięknie napisana historia jest w zasadzie sagą rodzinną – czytelnik poznaje losy kilku pokoleń familii Drinkwaterów. Opowieść rozwija się powoli, często cofa się w czasie, to znowu skacze dwa pokolenia naprzód, by nagle zatrzymać się nad jedną z bajek starego Johna Drinkwatera.

Crowley mistrzowsko miesza wszystkie możliwe konwencje, tworząc zupełnie nową jakość. Historia przez niego snuta zawiera elementy baśni, mitu, powieści obyczajowej, melodramatu, przypowieści filozoficznej, mieszczą się w niej również wątki sensacyjne i polityczne, a także wiele innych. Crowleyowi udało się sprawić, iż czytelnikowi w trakcie lektury wydaje się, że książka jest idealnie jednolita. Nie czuje on zgrzytów i przeskoków przy nagłej zmianie konwencji, bo i konwencje się nie zmieniają, ale przenikają nawzajem.

Kiedy się czyta tę książkę, nie od razu wiadomo, który wątek okaże się ważny, a który zupełnie nieistotny. Zresztą, wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi do samego końca, co może poirytować niektórych czytelników. Ale jest w tym pewna wewnętrzna logika: prawa rządzące Czarowną Krainą są dla śmiertelników w zasadzie niemożliwe do pojęcia, ponieważ jej mieszkańcy nie kierują się tymi samymi potrzebami i pragnieniami, co ludzie. Trudno zatem o jednoznaczne odpowiedzi i przedstawienie twardych faktów. Siła całej historii Crowleya nie leży w jej treści i rozumowym jej przyswojeniu. Tej książki się nie analizuje, ją się odczuwa. Wyjątkowy klimat, jaki wytwarza Małe, duże, pozostaje z człowiekiem na bardzo długo. Nikt, kto przeczytał tę książkę, nie pozostanie wobec niej obojętnym.

Małe, duże z pewnością nie jest lekturą dla niecierpliwych, bo książka wymaga jednak dużego skupienia, choćby ze względu na mnogość bohaterów i rozciągłość fabuły w czasie. Ale potrafi na swój sposób budować niesamowite napięcie i wrażenie „czegoś wielkiego”, uczucie radosnego oczekiwania i lekkiego niepokoju, związanego z obcością świata magii. To tak, jakbyśmy szli zatłoczoną, pełną samochodów, hałaśliwą ulicą, ale jednocześnie kątem oka dostrzegali coś niecodziennego, zupełnie niepasującego do naszego życia. Tyle, że jeśli się obrócimy – już tego nie ma.

Rozmawiałam kiedyś na temat tej książki z moim bratem. On określił ją jednym słowem. Myślę, że wyjątkowo trafnie. „Magiczna”.


John Crowley: Małe, duże, tłum.: Beata Horosiewicz, Solaris, Stawiguda 2008.


Recenzja ukazała się także w serwisie Valkiria.

18 sierpnia 2008

Koralina w Krainie Czarów

Recenzja "Koraliny" Naila Gaimana

W dzisiejszych czasach książki dla dzieci są albo zbyt realistyczne i przygnębiające, albo – odwrotnie – zbyt naiwne i przesłodzone. Te z pierwszej kategorii nudzą i nastrajają depresyjnie nawet dorosłych, a co dopiero dzieci, tym drugim – brakuje szczególnego rodzaju magii i dreszczyku emocji. Wydawać by się mogło, że zatraciliśmy zdolność tworzenia dobrych opowieści dla młodych czytelników, opowieści poruszających do głębi i pozbawionych natrętnego moralizatorstwa. Jednak sprawa nie jest jeszcze całkiem przegrana.

Na ratunek przychodzi nam Neil Gaiman ze swoją wielokrotnie wznawianą "Koraliną". Pisarz znany jest w naszym kraju głównie za sprawą takich książek jak "Nigdziebądź" i "Gwiezdny pył". Ale Gaiman, zwany geniuszem pop-kultury, poza powieściami pisze także opowiadania, wiersze, scenariusze filmowe, komiksy, a nawet teksty piosenek. "Koralina" jest pierwszą opowieścią Gaimana pisaną głównie z myślą o najmłodszych czytelnikach. Trzeba jednak zaznaczyć, że to dziwna i niepokojąca historia. Historia, jakich się już dzisiaj nie opowiada.

Mała dziewczynka, tytułowa Koralina, przeprowadza się do nowego domu. Jej rodzice są zawsze zapracowani i nigdy nie mają dla niej czasu, dlatego dziewczynka w ramach zabawy zaczyna badać sekrety domu i jego okolic. Pewnego dnia trafia na intrygujące drzwi, za którymi znajduje się ściana z cegieł. Wkrótce potem odkrywa, że cegły zniknęły, a za drzwiami pojawił się korytarz, prowadzący do innego domu. Ten inny dom bardzo przypomina jej własny, ale jest ciekawszy – zabawki w jej pokoju same się poruszają, w jej szafie zamiast zwykłych ubrań są podarte szaty czarownicy, a ściany pomalowane są jaskrawymi kolorami.

W drugim domu znajduje się także druga matka Koraliny – podobna do jej własnej, tyle, że zamiast oczu ma parę czarnych guzików. Szybko okazuje się, że nowi rodzice dziewczynki chcą, aby została z nimi na zawsze, a druga mama porywa i więzi prawdziwych rodziców Koraliny. Mimo strachu dziewczynka musi uratować siebie, rodziców i dusze dzieci wcześniej porwanych przez drugą matkę.

Koralina to piękna historia, która jest kwintesencją baśni. Opowiada o tym, jak mała dziewczynka przełamuje strach i dzięki swej determinacji, miłości i sprytowi udaje jej się pokonać dziwnego stwora, udającego jej matkę. Nie bez powodu Koralina opatrzona jest mottem z krzepiącymi słowami G. K. Chestertona: „Baśnie są bardziej niż prawdziwe: nie dlatego, iż mówią nam, że istnieją smoki, ale że uświadamiają, iż smoki można pokonać”. To przecież najważniejsze i najdonioślejsze zadanie każdej dobrej bajki dla dzieci, a Gaiman snując swoją opowieść, doskonale zdawał sobie z tego sprawę.

W "Koralinie" znajdziemy dużo elementów znanych nam już z innych historii. Jest tu przeniesienie do innej, alternatywnej rzeczywistości, są tu magiczni pomocnicy, jest motyw gry-wyzwania, są tu wreszcie typowe dla baśni przestrogi, które bohaterka puszcza mimo uszu, co doprowadza do nieszczęścia.

Można tę książkę w pewnym sensie uznać za nową wersję "Alicji w Krainie Czarów" Lewisa Carrolla. Tu także mamy dziewczynkę przez swą ciekawość trafiającą do innej rzeczywistości. Jest też wielkie lustro, za którym druga matka trzyma swych więźniów (por. "O tym, co Alicja widziała po drugiej stronie lustra"), a kot, który pomaga Koralinie, zachowuje tak samo wyniośle i cynicznie jak Kot-Dziwak pomagający Alicji.

Jednak u Gaimana świat „po drugiej stronie” jest prawdziwy, a nie wyśniony, a przy tym dużo bardziej przerażający niż w opowieści Carrolla: straszny potwór w piwnicy chce pożreć Koralinę, ręka drugiej matki przenika do świata realnego i biega po domu, drudzy rodzice chcą Koralinie wyłupić oczy i w ich miejsce przyszyć wielką igłą czarne guziki… Ale wszystkie te przerażające wydarzenia tylko uwypuklają odwagę głównej bohaterki i podkreślają jej wielki wysiłek. Przy tym, jak zawsze u Gaimana, groza przełamywana jest odrobiną subtelnego, ciepłego humoru.

Warto zwrócić jeszcze uwagę na to, jak Gaiman przedstawia zło. Za Boecjuszem kilkakrotnie podkreśla, że zło nie może niczego tworzyć od podstaw, że potrafi tylko zniekształcać i przeinaczać. Koralina, szukając rodziców, nagle uświadamia sobie, że odnalezienie ich jest łatwe: „Gdyby zastanowiła się choć chwilę, już dawno zrozumiałaby, gdzie ich znaleźć. Druga matka nie potrafiła tworzyć; umiała tylko zmieniać, wykoślawiać, przekształcać”. Zło jest więc brakiem dobra, nie istnieje samodzielnie, nie jest do tego zdolne. Ale w powolnym procesie można je pomniejszać, aż do całkowitego wyeliminowanie poprzez działanie dobra w czystej postaci.

Opowieść Gaimana jest wyjątkowa – przeraża, niepokoi, ale dzięki temu przynosi tym większe pocieszenie. Nawet, jeśli okoliczności wydają się wskazywać na to, że jesteśmy skazani na porażkę – zawsze trzeba walczyć, być wiernym sobie, a wtedy okaże się, że nie ma takich tarapatów, z których wyjść nie można.

Niezwykłość Koraliny docenili także krytycy. Książka w 2000 roku otrzymała Alex Award przyznawaną przez American Library Associacion i została uznana za jedną z dziesięciu najlepszych powieści dla młodych ludzi.

Polskie wydanie z 2003 roku jest dodatkowo wzbogacone o barwne ilustracje wybrane przez samego Neila Gaimana spośród prac nadesłanych na konkurs Empiku i Wydawnictwa Mag.


Neil Gaiman: Koralina, przełożyła Paulina Braiter, Warszawa 2003.
>>LINK<< do tej recenzji na Valkirii.

7 sierpnia 2008

Dwie kolejne recenzje


Kolejne moje recenzje do przeczytania w serwisie Valkiria i na Juniorku. Zapraszam do lektury:

17 lipca 2008

Aluchna-Emelianow w "Latarni Morskiej"


W najnowszym numerze "Latarni Morskiej" ukazał się artykuł o Marcie Aluchnie-Emelianow autorstwa Marii Wójciak. Niestety, nie jest on jeszcze dostępny w internecie.

Jeśli ktoś ma ochotę poszukać tego artykułu, oto adres:

Maria Wójciak: O Marcie Aluchnie-Emelianow, "Latarnia Morska. Pomorski magazyn literacko-artystyczny" nr 4 (8) 2007/ 1 (9) 2008, s. 80 - 85.

12 lipca 2008

C. S. Lewis "Odrzucony obraz" - recenzja


Przeciętny człowiek jest święcie przekonany, że epoka średniowiecza to czas zabobonów, ciemnoty i niepodzielnej władzy kościoła. I na tym koniec. Właśnie dlatego, opacznie rozumiana wskutek wielu nieporozumień, literatura doby średniowiecza wydaje się współczesnym czytelnikom bardzo naiwna i prostacka. Odnosimy ją albo do swojego wyobrażenia o średniowiecznym świecie (zwykle błędnego), albo do doświadczeń współczesności. Stąd niemałym szokiem dla niektórych może okazać się fakt, że ludzie średniowiecza doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że Ziemia nie jest płaska, samo zaś średniowiecze dysponowało niezwykle skomplikowanym, wielowarstwowym i fascynującym modelem wszechświata. Bez znajomości tego modelu nie jesteśmy w stanie zrozumieć tego, o czym tak naprawdę piszą średniowieczni autorzy.

Dziękujmy więc Bogu za C. S. Lewisa, który na prośbę swoich studentów wydał w formie książkowej cykl niezwykle interesujących wykładów, stanowiących fantastyczne wprowadzenie do literatury średniowiecznej i renesansowej. Clive Staples Lewis, znany w Polsce dzięki swojemu cyklowi „Opowieści z Narnii”, to jeden z największych znawców literatury angielskiej. Wychowanek Oksfordu, a następnie wykładowca na tej uczelni, wieloletni przyjaciel J. R. R. Tolkiena, profesor angielskiej literatury średniowiecznej i renesansowej w Cambridge, pokazuje w swojej książce, jak naprawdę myśleli i odczuwali ludzie średniowiecza, jakie były ich inspiracje i jak wyobrażali sobie wszechświat.

Analityczny umysłe Lewisa rozpatruje mnóstwo przykładów, odwołuje się do wielu różnorodnych źródeł, a mimo to wywód prowadzony jest w sposób jasny i zrozumiały. „Odrzucony obraz” to idealna książka dla każdego, kto nie miał nigdy styczności ze skomplikowanymi wyobrażeniami kultury średniowiecznej. To także wymarzona książka dla każdego, kto chciałby swoją wiedzę z tego zakresu odświeżyć, bez potrzeby zaglądania do kilkudziesięciu różnych książek i żmudnego przedzierania się przez słowniki i encyklopedie.

Lewis opisuje szeroko rozumiany średniowieczny model wszechświata, model opierający się w dużej części na źródłach i dokumentach antycznych. Z „Odrzuconego obrazu” dowiemy się m. in. tego, jak w wyobrażeniu ludzi wieków średnich zbudowany był kosmos, czym była dla nich historia, jakie zwierzęta i demony zamieszkiwały ziemię, od czego zależał charakter człowieka, jak usystematyzowane były chóry anielskie, kim byli „długowieczni”, jakie istnieją rodzaje snów, czym jest „dusza rozumna” i wielu innych zaskakujących rzeczy. Autor dodatkowo osadza wszystkie te wiadomości w kontekście, pokazuje reminiscencje średniowiecznych przekonań w wiekach późniejszych, wyjaśnia zdawałoby się oczywiste fragmenty tekstów, otwierając nam oczy na to, co ukryte. Wszystko to Lewis opisuje zwięźle, lecz szczegółowo, okraszając dodatkowo swój wykład subtelnym humorem.

Nie potrafię sobie wyobrazić lepszego, całościowego wprowadzenia w zagadnienia kultury średniowiecznej i renesansowej. Myślę, że „Odrzucony obraz” to pozycja, która powinna się znaleźć w każdym domu. Pomoże porzucić stereotypy i zrozumieć wiele tekstów we właściwy, przewidziany przez autorów sposób. Książka ta z pewnością sprawi przyjemność każdemu, kto kiedykolwiek interesował się wiekami średnimi i ich kulturą. Moim zdaniem „Odrzucony obraz” C. S. Lewisa to lektura obowiązkowa.


C. S. Lewis: Odrzucony obraz. Wstęp do literatury średniowiecznej i renesansowej, tłumaczenie, przedmowa i „Mały słownik autorów brytyjskich”: Witold Ostrowski, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008.
>>LINK<< do tej recenzji na Valkirii.

24 czerwca 2008

Lee Child "Elita zabójców" - recenzja


Jack Reacher otrzymuje zaszyfrowaną wiadomość w postaci przelewu bankowego. Szybko identyfikuje ją jako kod 10-30 oznaczający, że jakiś funkcjonariusz żandarmerii wojskowej pilnie potrzebuje pomocy. Odkrywa, że wezwanie nadała Neagley, członkini nieistniejącej już elitarnej grupy dochodzeniowej, której był dowódcą. Wkrótce dowiaduje się, że jeden z jego podkomendnych z rozwiązanej jednostki został wyrzucony z helikoptera na kalifornijską pustynię. Reszta grupy zaginęła w tajemniczych okolicznościach.

Jack jest twardym facetem. Na chłodno ocenia sytuację, działa szybko i zdecydowanie i nie ma żadnych skrupułów. Jest świetnie wykształconą i wyszkoloną maszyną do zabijania, a przy tym nie ma niczego do stracenia – wszystko, co posiada, to składana szczoteczka do zębów. Wolny, nieuchwytny duch. Samotny mściciel. Kto, będąc przy zdrowych zmysłach, zadarłby z takim człowiekiem?

A jednak ktoś z zimną krwią zamordował Franza, byłego współpracownika Jacka. Kto i dlaczego to zrobił? I co stało się z pozostałymi członkami dawnej jednostki dochodzeniowej? Reacher i Neagley rozpoczynają śledztwo na własną rękę. Ktoś musi zapłacić za śmierć ich kolegi. Nie zadzieraj ze specjalną grupą śledczą – takie było ich motto. Teraz czas pokazać, ile są warci.

Zwykle nie przepadam za powieściami sensacyjnymi – za dużo w nich oklepanych rozwiązań fabularnych i zbyt wiele akcji, z której kompletnie nic nie wynika. Ale "Elita zabójców" jest inna. Gdy tylko bohaterowie rozwiążą jedną zagadkę, od razu natrafiają na następną. Akcja toczy się w zmiennym rytmie, to przyspiesza, to zwalnia, i jest zupełnie nieprzewidywalna. Niewiadome wciąż się piętrzą, a odpowiedzi umykają. I tak jest do ostatnich kartek powieści.

Wielki plus należy się autorowi za sam sposób snucia opowieści. "Elita zabójców" napisana jest oszczędnym, rzeczowym stylem. Pisarz ma też świetne ucho do dialogów, dzięki czemu wszystkie rozmowy brzmią naturalnie i realistycznie. Child w swojej powieści mistrzowsko przemyca pozornie nieznaczące szczegóły dotyczące sposobu bycia bohaterów. Pozornie, ponieważ dzięki tym strzępkom informacji mamy wrażenie, jakbyśmy znali wszystkie postacie osobiście. To według mnie najmocniejsza strona tej powieści.

Strzałem w dziesiątkę jest również kreacja głównego bohatera. Reacher to inteligentny, dowcipny i niezwykle niebezpieczny facet, który nie robi żadnych planów i nigdzie nie może zagrzać miejsca na dłużej. Niby ideał, lecz ma swoje drobne wady, przez które staje się czytelnikowi jeszcze bliższy.

Powieść dobrze się czyta, kreacje bohaterów są przekonujące, a zakończenie zaskakuje. Ogólnie rzecz ujmując, "Elita zabójców" to całkiem niezła książka. Tylko niech mi ktoś wyjaśni, skąd się wziął polski tytuł, skoro oryginał brzmi "Bad Luck and Trouble"?


Lee Child: Elita zabójców, tłum.: Zbigniew Kościuk, Albatros 2008.


Ta recenzja ukazała się pierwotnie na Valkirii, w tym miejscu.

14 czerwca 2008

WSPOMNIENIE O MARCIE ALUCHNIE-EMELIANOW

"Jedno jest tylko prawo - prawo ruchu w wieczystej spraw przemianie"

Piękna, elegancka kobieta, śmiało idąca ulicami Wilna pod rękę z wysokim mężczyzną. Radosna, postrzelona studentka polonistyki wygłupiająca się wraz z kolegami z Klubu Kuku Na Muniu. Kochająca matka zatroskana o córkę w obliczu przeczucia nadchodzącej wojny. Żarliwa Polka, wierząca wbrew nadziei w odbudowę zniszczonej stolicy. Oddana nauczycielka pozująca do zdjęcia pośród swoich wychowanków. Uznana poetka rozdająca autografy na stanowisku „Czytelnika” w Warszawie. Ciepła, serdeczna pani dokarmiająca podwórkowe koty i pomagająca małym sąsiadom w odrabianiu lekcji. Bezpośrednia, pełna energii Martusia, niestrudzenie pracująca z młodymi poetami… To tylko kilka ulotnych obrazków z burzliwego życia Marty Aluchny-Emelianow – słabo już dziś rozpoznawalnej poetki.

Zapomniana, lecz wciąż obecna

A przecież Julian Rogoziński uznał ją na łamach „Miesięcznika Literackiego” (nr 11 z 1978 r.) za „jedną z najpierwszych polskich poetek”. Jej imieniem została nazwana jedna z słupskich ulic, a na frontonie domu przy ulicy Zamkowej 3, w którym mieszkała aż do śmierci, umieszczono tablicę pamiątkową. Dodatkowo w Słupsku od 1996 r. organizowany jest coroczny, ogólnopolski konkurs literacki jej imienia. Marta Aluchna-Emelianow publikowała w takich magazynach jak: „Tęcza”, „Twórczość”, „Życie Literackie”, „Nowa Kultura”, „Miesięcznik Literacki” czy „Poezja”. W 1958 roku zdobyła Grand Prix w koszalińskim konkursie literackim. Ceniło ją nie tylko pomorskie środowisko twórcze – szybko zyskała również uznanie literatów na terenie całej Polski. Wydała sześć tomików poezji : ”Szukanie kształtu” (1962), „Popiół i proch” (1964), „Wiem i nie wiem” (1968), „Świta dzień” (1975), „Wiesze wybrane” (1978) i ”Tęsknotę za jednoznacznością” (1989). W wydaniu kolejnego tomu, noszącego roboczy tytuł „Lustro mej wyobraźni”, przeszkodziła jej długa, wycieńczająca choroba. Niestety, poetka nie zdążyła ukończyć prac nad tym tomikiem. Zmarła w 1991 roku.

Dzieciństwo i młodość

Zacznijmy jednak do początku. Marta Aluchna-Emelianow urodziła się 29. marca 1906 roku w Koralówce koło Włodawy. Jej ojciec – Piotr Aluchna – był zarządcą majątku, przez co cała rodzina zmuszona była do częstych przeprowadzek. Matką była Tekla z Kulikowskich. W 1923 roku Marta zdała maturę w gimnazjum im. Klaudyny Potockiej w Pułtusku. Podobno już wtedy pisała swoje pierwsze wiersze. Niedługo potem przeniosła się wraz z rodziną do Wilna. Tam uzyskała uprawnienia pedagogiczne i w 1924 roku, ze względu na ciężką sytuację materialną, rozpoczęła pracę jako nauczycielka w szkole publicznej. W tym samym czasie podjęła studia na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu im. Stefana Batorego. Tu zetknęła się z wileńską awangardą poetycką i przyłączyła się do Sekcji Twórczości Oryginalnej (czyli grupy STO), z której dużo później wyłoniła się grupa „Żagary”. Mając 19 lat wyszła za mąż za Alfreda Kolatora. W 1927 urodziła się Aldona – jedyne dziecko poetki.

Choć dziś może się to wydawać zaskakujące, Marta Aluchna-Emelianow, łącząc studiowanie w trybie dziennym, z pracą w szkole i opieką nad dzieckiem, znajdowała czas na pisanie. W 1929 roku zadebiutowała na łamach wileńskiego almanachu Koła Polonistów – „Spod Arkad” jako Marta Aluchna Kolatorowa. Zresztą cały czas aktywnie udzielała się w twórczym życiu akademickim.

Studenckie wygłupy

W tym właśnie czasie poetka spędzała wakacje w Legaciszkach, w kolonii Bratniaka, którą tak ciepło wspomina Czesław Miłosz w swojej książce „Zaczynając od moich ulic”. W leniwe letnie wieczory studenci zapewne spotykali się i prowadzili długie dyskusje, rozsiadając się wygodnie wokół ogniska. Z tego okresu zachował się pożółkły już dziś rękopis niepublikowanego nigdy okolicznościowego wierszyka (i nieprzeznaczonego zresztą do druku) „Poematu o hamanie, bracie hamana”. Satyryczny tekst może stanowić dowód na to, że poetka posiadała duże poczucie humoru i sporo młodzieńczej energii.

Nadciągają chmury

Z biegiem czasu małżeństwo Marty napotykało na coraz większe trudności. Alfred Kolator miał podobno dosyć ciężki charakter. Po długim okresie pełnym nieporozumień i kłótni doszło do rozwodu. W 1935 roku poetka poślubiła przystojnego lekarza, Segiusza Emelianowa, i odtąd publikowała pod takim właśnie nazwiskiem.

Niedługo potem nastał czas niepokoju. Marta Aluchna-Emelianow zdawała się przeczuwać nadchodzącą wojnę. Wciąż pisała nowe wiersze, ale wszystkie one trafiały do szuflady i oczekiwały przyjścia lepszych czasów. Zostały one opublikowane dopiero kilkadziesiąt lat później. W wierszach tych można zauważyć nawarstwianie się atmosfery grozy i napięcia. Niepewność jutra i lęk z nią związany są tym trudniejsze do zaakceptowania, iż poetka, jak każda matka, boi się o małą jeszcze córeczkę. Wkrótce potem zostają same, ponieważ Sergiusz wyjeżdża, by podjąć posadę w nowo wybudowanym szpitalu w Żyrardowie. Jego rodzina miała do niego dołączyć później, gdy on wszystko już przygotuje na ich przyjazd.

Sprawy się komplikują, gdy wybucha wojna. Władze litewskie odbierają Marcie prawo do nauczania w szkole. Pozbawiona źródła zarobku, odłączona od męża, poetka musi znaleźć sposób na przetrwanie. Jednak na wyjazd z Wilna decyduje się dopiero w 1941 roku. Przedziera się z córką przez zieloną granicę i dociera do Warszawy, gdzie miała spotkać się z mężem. Niestety, Sergiusz zaginął. Marta Aluchna-Emelianow nie ujrzała go już nigdy więcej. Zdesperowana zwróciła się o pomoc do swojej siostry Stefanii i zamieszkała w jej konspiracyjnym mieszkaniu przy ulicy Filtrowej 68. Przeżyła tam dziesięć dni Powstania Warszawskiego. 10. sierpnia 1944 roku, po upadku Ochoty, poetka została wywieziona na przymusowe roboty do Rangsdorfu pod Berlinem. Pisała cały czas, pisała wszędzie i w każdych okolicznościach. W jej wierszach jednak nie znajdziemy okrutnych, ponurych opisów rzeczywistości wojennej. Bije z nich światło niezachwianej nadziei na lepsze jutro. Można z nich wyczytać zaskakującą, mocną wiarę w odrodzenie się Polski. Nawet w takich okolicznościach, jadąc wraz z córką w bydlęcych wagonach na spotkanie swego losu w Rangsdorfie, poetka nie przestała wierzyć w człowieka i w to, że życie z pewnością zwycięży, a Warszawa powstanie z gruzów wspanialsza i silniejsza.

Po zakończeniu wojny Marta Aluchna-Emelianow przez wiele dni wracała wraz z córką pieszo do Warszawy. Nie zagrzała tam jednak miejsca na dłużej. Przez krótki okres czasu mieszkała w Olsztynie, by potem, w roku 1946, przenieść się, już na stałe, do Słupska. To tam odnalazła swój prawdziwy dom i to z tym miastem postanowiła związać się na resztę swego życia.

Marta w oczach innych

Wnuczka poetki, Maria, wspomina: „Babcia była przepiękną kobietą, ale jednocześnie tak skromną i życzliwą ludziom, że graniczyło to często z naiwnością. Tak ciężko doświadczona przez życie potrafiła w sobie zachować wiarę w ludzi, pogodę ducha i zwykłą radość życia”. Zapytana o dom babci, Maria dodaje: „Zawsze można tam było spotkać jakichś młodych adeptów pióra, którym z zapałem pomagała. Wśród nich – ukochane koty, wskakujące na kolana gości. Tych kotów było zawsze mnóstwo – i domowych, i podwórkowych. Te ostatnie nigdy nie zaznały przy niej głodu”.

Jednym z bywalców tego gościnnego domu był Wiesław Stanisław Ciesielski, który ciepło wspomina swoje młodzieńcze wizyty u poetki: „chodziłem często do niej na dobre ciasteczka i brałem na kolana jej liczne koty”.

W lustrze jej wyobraźni

Marta Aluchna-Emelianow związała się pod koniec lat pięćdziesiątych ze stworzoną przez Anatoliusza Jurenia grupą literacką „Meduza”. W 1962 roku została oficjalnie przyjęta do Związku Literatów Polskich. Zmarła po długiej chorobie 26. września 1991 roku.

Jej życie było długie i burzliwe. Zmienne koleje losu musiały silnie wpłynąć na drogę literacką poetki. Dzięki niezwykłym doświadczeniom życiowym i wspaniałej umiejętności przekładania ich na plan szerszy, na refleksję o świecie nas otaczającym i istocie naszego istnienia, twórczość Marty Aluchny-Emelianow nigdy nie straciła na aktualności. Być może dziś przemawia do czytelników nawet silniej niż kiedyś. Bo przecież to właśnie ludzie XXI wieku, ludzie ery komunikacji i techniki, czują się w świecie zagubieni bardziej niż kiedykolwiek. A poezja Marty Aluchny-Emelianow porusza głównie problemy kondycji ludzkiej, naszego miejsca w kosmosie, przemijania i zmian. W tej poezji pytań i zadumy, poetka stara się zrozumieć mechanizm działania koła czasu, uchwycić dźwięk w jego brzmieniu i światło w nagłym błysku. Niezwykle sensualistyczne opisy rzeczywistości, zamiłowanie dla dającej ukojenie przyrody i pojawiające się już na samym początku jej twórczości pytania o to, kim jesteśmy i jak odnajdujemy się we wciąż zmieniającym się świecie – to wyznaczniki jej poezji.

24 maja 2008

Niebieski ptak wyobraźni

Recenzja "Błękitnego ptaka" Marie-Catherine d’Aulnoy

Któż z nas nie tęskni w głębi ducha do czasów jasnych wyborów, kiedy to każdy w mgnieniu oka potrafił ocenić, co jest słuszne, a co nie? Któż z nas, choć często się z tym kryjemy, nie jest bezgranicznie zakochany w baśniach? Te piękne historie urzekają ludzi od wieków. W czym tkwi ich sekret?

Czy nie byłoby pięknie, gdyby na świecie istniały tajemnicze siły i obdarzone magicznymi mocami wróżki? Gdyby ludzie mogli rozmawiać ze zwierzętami, a świat pełen był jeszcze nieznanych, nieprzemierzonych krain? Czy nie wspaniale byłoby, gdyby występek zawsze był ukarany, a dobro - nagrodzone? Piękni królewicze opiekowaliby się swoimi bogatymi ziemiami, wielkie damy dbałyby o swych poddanych, a na każdego, nawet najmniej znaczącego człowieka, czekałaby przygoda i dziwy. Niestety, takie obrazy na zawsze pozostaną tylko w sferze marzeń. Świata idealnego nigdy się nie doczekamy. Ale mamy przecież baśnie, w których wszystkie nasze pragnienia i tęsknoty magicznie przyoblekają się w ciało.

Ich urok doceniano szczególnie w drugiej połowie XVII wieku. Zapanowała wtedy swoista moda na pisanie baśni, szczególnie wśród francuskich hrabiów, księżnych i wysokich dostojników dworskich. Najbardziej znany zbiór baśni z tego okresu to "Bajki Babci Gąski" Charles’a Perraulta. Jednak sławę tego dobrze znanego nam autora przyćmiewała ówcześnie pani d’Aulnoy. Jej eleganckie, dworne opowieści, pisane pierwotnie dla rozrywki gości jej literackiego saloniku, odniosły wielki sukces w całej Europie. Niestety, do Polski trafiły dopiero w roku 1987. Przy czym w wyborze tym pominięto najsłynniejsze z historii Marie-Catherine d’Aulnoy.

Błąd ten naprawiło wydawnictwo Nasza Księgarnia. W "Błękitnym ptaku i innych baśniach" możemy przeczytać sześć przepięknych opowieści pani d’Aulnoy, w tym "Żółtego Karła" i "Leśną łanię". Baśnie te przypominają trochę romanse rycerskie, takie jak opowieści o królu Arturze i rycerzach Okrągłego Stołu czy Persewalu z Walii. Znajdziemy tu sporo motywów zaczerpniętych wprost z tych średniowiecznych opowieści. Są tu więc zaczarowane zamki, zaklęte niewiasty, mężni rycerze i damy w opresji. Zresztą nic w tym dziwnego, gdyż baronowa de La Motte d’Aulnoy była kobietą wykształconą i inteligentną. Tym też tłumaczyć trzeba występowanie w niektórych jej baśniach mitologicznych odwołań i porównań.

Baronowa jednak przede wszystkim była kobietą, co odbija się w delikatności jej opowieści. Nie znajdziemy tu okrutnych scen, na jakie natrafiamy w ludowych baśniach spisanych przez braci Grimm. Autorka lubuje się natomiast w opisach cudowności i bogactwa. Uwielbia opowiadać w najdrobniejszych szczegółach o pięknych wystrojach zamków i przepysznych strojach bohaterek.

Co jednak urzeka mnie w tych opowieściach najbardziej, to motyw obietnicy. W każdej z baśni pani d’Aulnoy ktoś komuś coś przyrzeka, często nie do końca wiedząc, na co się godzi. Ale niezależnie od tego, jakie tragiczne konsekwencje może przynieść wypełnienie złożonej obietnicy, bohaterowie, choć z ciężkim sercem, dotrzymują jej. Tak jakby dane słowo było rzeczą najważniejszą, a honor stał ponad wszystkim. Oczywiście, właśnie dlatego, że bohaterowie tak się poświęcają i są wierni wyznawanym przez siebie zasadom nawet w obliczu bliskiej klęski, wszystko kończy się dobrze. Piękny to motyw, piękne przesłanie, a wplecione przez panią d’Aulnoy w tok opowieści traci zupełnie swój sztywny, odpychający, moralizatorki charakter.

Warto zwrócić jeszcze uwagą na piękną oprawę graficzną książki. Wydany na kredowym papierze Niebieski ptaki i inne baśnie czaruje bogactwem kolorowych ilustracji autorstwa Krystyny Michałowskiej. Twarda oprawa książki ochroni ją przed upływem czasu i destrukcyjnymi rękami naszych dzieci, więc nie mamy się czego obawiać.

Myślę, że zbiór baśni Marie-Catherine d’Aulnoy powinien się znaleźć na półce każdego wielbiciela magicznych opowieści, niezależnie od jego wieku. To z pewnością dobry zakup.


Marie-Catherine d’Aulnoy: Błękitny ptak, tłum.: B. Grzegorzewska, ilustr.: K. Michałowska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2007.


© tekst napisany dla serwisu Juniorek.info

4 maja 2008

Dwóch niepoważnych dżentelmenów przy wódce

Niedorzeczny dramat w jednym akcie, traktujący o daremnym poszukiwaniu Tajemnicy Istnienia


Osoby:

STEFAN – młody mężczyzna w niedbale założonym kapeluszu i brązowej marynarce.
KAROL – ubrany w czarną kamizelkę, elegancki.
TRZECI – jasnowłosy chłopak w żółtym kąpielowym szlafroku, boso.
CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY

AKT I

Na scenie znajduje się prosty, drewniany stół i dwa krzesła. Na stole – butelka z wódką, trzy kieliszki i popielniczka. Na krześle po lewej siedzi Stefan. Pali cygaro. Pojawia się KAROL.

KAROL
Co tam panie w polityce?

STEFAN
Nalewając sobie wódki i nie odrywając wzroku od kieliszka.
Nie ta sztuka, Karol.

KAROL
Nie?
Podchodzi do stołu i z impetem opada na krzesło.
Może powinienem więcej sypiać, bo wszystko mi się miesza…

STEFAN
Polewając KAROLOWI
W stanie zmęczenia i półsnu człowiek jest bliżej Boga. Nie rezygnuj z tego.

KAROL
Bliżej Boga? Co ty opowiadasz! Co najwyżej bliżej popadnięcia w obłęd!

STEFAN
Wychyla kieliszek.
Jedno i to samo.

KAROL
Z oburzeniem
Bluźnierca!

STEFAN
Flegmatycznie
Filozof.

KAROL
Złośliwie
Jedno i to samo.

STEFAN
Napełniając kieliszek
Ach, Karol… Kiedy ja tylko poszukuję sensu w tym wszystkim. A można go odnaleźć tylko przez babranie się w sztuce, religii lub przez obłęd właśnie… Poszukiwania Tajemnicy Istnienia nie są łatwe ani przyjemne.

KAROL
Zapalając papierosa, lekceważąco
Tak, tak, a w sztuce pewnie uznajesz tylko Czystą Formę…

STEFAN
Unosząc do oczu kieliszek
Oj nie, raczej staram się zbadać formę w czystej.

KAROL
Bez sensu pleciesz! Pewnie pijesz od rana.

Na scenę wchodzi TRZECI. Nie spiesząc się, podchodzi do stolika i jakby nigdy nic nalewa sobie kieliszek wódki.

KAROL
Zdenerwowany
A ten co?! Ktoś ty i czemu bezceremonialnie wódkę naszą chłepczesz?!

TRZECI wychyla kieliszek w ciszy.

STEFAN
On jest trzeci, więc ci nie odpowie. Nie może. To niezgodne z zasadami i konwencją. Trzeciego wiąże forma.

KAROL
Zirytowany, uderzając dłonią o blat stołu
A ten znowu swoje!

TRZECI po opróżnieniu kieliszka schodzi ze sceny.

STEFAN
Odprowadzając TRZECIEGO wzrokiem, z uśmiechem
Wariat.

CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY
Intonuje żałośnie, proroczo
Biedni, biedni nieszczęśnicy! Szukają sensu istnienia, ale nie znajdą go nigdy, bo szukają nie tam, gdzie trzeba! Bogowie, zlitujcie się nad nimi! Ześlijcie im Derridę, tego Żyda z Algierii po dwakroć wyklętego przez wspólnotę religijną i państwo! Niech wyjaśni im Wielką I Jedynie Słuszną Prawdę Wiary: „centrum nie jest centrum, ponieważ centrum leży gdzie indziej”. Szukajcie sensu w Grze!

KAROL
Rozglądając się niepewnie
Słyszałeś coś?

STEFAN
Paląc cygaro, z powagą i znużeniem
Tylko jęki tych nawiedzonych teoretyków literatury. Podobno wszystkich ich zwolniono z uniwersytetu, bo wydało się, że nie mówią nic nowego i że cała teoria to blaga. Jak wiadomo, wszystko, co piszą, jest w zasadzie bezwartościowym bełkotem, ale maskują to terminologią i nadętą wymową. W końcu ktoś ich przejrzał i skończyły się dobre czasy. Musieli zacząć pracować. Bardzo to przeżyli. W akcie desperacji zatrudnili się jako członkowie chóru w greckich tragediach.

Kurtyna zapada niespodziewanie i ze świstem. Po chwili słychać głosy zza kurtyny

KAROL
A to co znowu?!

STEFAN
Kurtyna opadła.

KAROL
I co? To już? Tak bez sensu i bez zakończenia?

STEFAN
Tak naprawdę historia nie kończy się nigdy. Ona się tylko rozdrabnia i rozprasza.

KAROL
Ale to zupełnie niedorzeczne!

Słychać wystrzał pistoletu.

STEFAN
To dopiero było niedorzeczne.

Słychać drugi wystrzał. Chwila ciszy. Kurtyna podnosi się powoli. Panowie leżą martwi, jeden rozciągnięty na stole, drugi – na krześle.

CHÓR TEORETYKÓW LITERATURY
I tak kończy się ta smutna historia. Alkohol pokonał ich obu. Straszna to była tragedia, chociaż w sumie bez znaczenia. Zmiłujcie się bogowie.

Kurtyna opada złowieszczo.

1 maja 2008

...


Wchodzisz do środka. Wszystko wokół jest zaciemnione, wszędzie panuje cisza. Widzisz mały stolik, na który pada niewielki snop światła. Podchodzisz do niego i bierzesz do ręki jedno z leżących na nim jabłek. Oglądasz je uważnie - jest zielone, jędrne i błyszczące. Idealne. Chwilę obracasz je w dłoni, po czym podnosisz je do ust. Wtedy słyszysz gromki śmiech. Odwracasz się w kierunku, z którego dobiega.

Przed twoimi oczami, w całkowitym mroku, majaczą rzędy siedzących ludzi. Ponownie patrzysz na jabłko i pomału dociera do ciebie, że jest jedynie dekoracją. Upuszczasz owoc. Kątem oka obserwujesz, jak wolno toczy się on w tę ciemność wypełnioną ludźmi. Chwila wahania. Wreszcie zeskakujesz ze sceny i ruszasz w mrok, śmiało kroczysz między rzędami. Widownia w skupieniu przygląda się każdemu twojemu ruchowi. Oczekuje historii, szuka sensu, w napięciu czeka na finał. Ale ciebie nie interesuje opowieść i to, jak się ona kończy. Nie dbasz o sztuczne jabłka, ciemną scenę, grę i kurtynę. Przesz do przodu, ciągle wyżej, wciąż po schodach do góry. I mógłbyś tak iść i iść i nigdy nie odnaleźć wyjścia (bo wokół jest tak ciemno i tak cicho), ale ktoś znudził się przedstawieniem i uchylił drzwi prowadzące do holu. Jasne, ciepłe światło wkradło się na salę, tylko na chwilę, tylko na moment. Ale to wystarczyło. Znalazłeś drogę i wykorzystałeś okazję, pozostawiając osłupiałych widzów samym sobie.

Ale co teraz? Dokąd iść w tym oceanie chaosu? Jak odsunąć od siebie przerażającą myśl, że nie wiesz, kim jesteś i co tu robisz? Kręcisz głową, powoli, pełen rezygnacji. Przecinasz szybkim krokiem hol. Mijasz szatnię pełną ciepłych zimowych płaszczy. I wychodzisz. Stojąc przed teatrem, stawiasz wysoko kołnierz swojego prochowca. Płatki śniegu leniwie kręcą się w powietrzu. Spoglądając w niebo, widzisz gwiazdy. Śnieżynka osiada na jednej z twoich rzęs. Zamykasz oczy. Nieważne, kim jesteś. Nie wiesz, co ci pisane. Finał opowieści nie jest ważny, póki wierzysz, że kiedyś nastąpi. Patrzysz przed siebie. Miasto otulone śniegiem i nocą. Ruszasz w drogę. Jesteś posłany.

Czas upływa. Cały czas

Recenzja książki Janusza Andermana - Cały czas

Na drodze z Gdańska do Warszawy za chwilę wydarzy się okropny wypadek. Samochód wiozący pisarza A. Z. i aktorkę zaraz zderzy się z pędzącym z naprzeciwka tirem. Głównemu bohaterowi tuż przed śmiercią stają przed oczyma sceny z jego życia, ale wyrwane z kontekstu, niepełne. O tym, w największym skrócie, opowiada nowa powieść Janusza Andermana pod tytułem „Cały czas”.[1]

Ale myliłby się ten, kto stwierdziłby, że książka jest wtórna, ponieważ opiera się na starym, dobrze wszystkim znanym pomyśle retrospekcji i rachunku sumienia w obliczu bliskiej śmierci. To jedynie przykrywka, podstawa do głębszych rozważań nad historią jako taką, nad czasem i przede wszystkim nad tym, co czyni człowieka takim, jakim jest. To „głębokie rozmyślania na temat kondycji ludzkiej i kruchości życia”[2] — choć według A. Z. piszą tak wszyscy krytycy na wszelki wypadek, żeby nie być posądzonym o to, że czegoś nie zrozumieli.

Janusz Anderman tworzy bowiem bohatera, który jest postacią skrajnie negatywną. Karierowicz, drobny cwaniaczek, uwodziciel, oszust to tylko kilka z nasuwających się określeń pasujących do A. Z.. Autor nie obdarza go nawet jedną, choćby mało znaczącą cechą, dzięki której czytelnik mógłby poczuć chociaż cień sympatii do bohatera. A. Z. całe życie wykorzystywał innych, głównie kobiety, do osiągania własnych celów. Był pisarzem, choć nigdy nie napisał żadnej książki. Jego jedynym prawdziwym osiągnięciem literackim było spłodzenie czternastu wierszy konkretnych, jeszcze za czasów studenckich. „Co z tego” — powieść A. Z. wydana w drugim obiegu — faktycznie napisana została przez pacjenta zakładu psychiatrycznego, który popełnił samobójstwo. Jego słuchowiska radiowe to przepisane przez niego zapomniane utwory innego pisarza, przebywającego na emigracji. Artykuły prasowe A. Z. to nic innego jak zgrabny collage tego, co przeczytał w starych magazynach. Cała kariera głównego bohatera to wielkie kłamstwo. Każde działanie, jakie podejmował, było starannie przemyślane i przekalkulowane, tak, aby jak najlepiej manipulować ludźmi, aby zyskać jak najwięcej. W wolnej Polsce A. Z. zapisuje się do trzech partii, bo polityk to najbardziej obiecujący zawód w tych czasach. Chce sprawdzić, w której z nich będzie miał największe szanse na awans i wtedy wypisać się z dwóch pozostałych. Sam o sobie myśli tuż przed śmiercią jako o hubie żerującej na bliźnich. Ale w stwierdzeniu tym, co ciekawe, nie ma żadnego żalu ani skruchy. Jest proste stwierdzenie faktu. Działał tak, bo taki jest świat i tak postępować trzeba, żeby być górą. A. Z. nawet tuż przed zbliżającym się nieuchronnie tragicznym wypadkiem rozmyśla nad tym, jakby rozegrał tę sytuację na swoją korzyść, gdyby przeżył.

Ale Anderman nie ogranicza się tylko do przedstawienia samego bohatera. Stara się znaleźć przyczynę, dla której A. Z. jest taki, jaki jest. I wydaje się, że odnajduje ją w opisie domu rodzinnego bohatera. Chcąc nie chcąc A. Z. stał się taki, jak jego ojciec, którego kochał i nienawidził jednocześnie. Również pogarda dla kobiet wynikała w dużej mierze ze stosunków małżeńskich rodziców. A. Z. Nie rozumiał matki. Była w jego odczuciu tylko dodatkiem do ojca, krępowała jego ruchy, zawężała pole manewru. Przekładał więc tę niechęć do matki na inne kobiety, podświadomie bojąc się, że któraś z nich mogłaby do niego przylgnąć na stałe, jak matka do ojca, i zatruwać mu życie do ostatka.

Książka opisuje także w barwny sposób rzeczywistość, głównie PRL-u. Z właściwym sobie humorem autor opisuje kolejne bezsensy ustroju, jak np. zeszyciki zajęć wojskowych opieczętowane i zasznurowane. Z lekką ironią opowiada także, jak rysowała się sytuacja pisarzy w tamtym okresie. Nawet stosunkowo kiepskich książek opozycja nie mogła specjalnie krytykować, żeby nie być oskarżoną o bratobójcze sprzeczki. To wszystko może być szczególnie interesujące dla młodszego pokolenia czytelników, którzy PRL-u nie pamiętają. Ale opis rzeczywistości obejmuje również kolejne okresy w historii polskiej i ich przemiany. Oglądamy je oczywiście z perspektywy A. Z., który nieustannie stara się dostosować do zmieniającego się świata i jak szczur znaleźć sobie w nim jakąś niszę dla siebie, nawet kosztem innych. Okazuje się, że w każdym momencie historii można znaleźć jakieś nonsesy. Każdy okres faworyzuje jakieś grupy zawodowe (co skrzętnie stara się wykorzystywać główny bohater). Ale czas w historii nigdy nie pozostaje taki sam. Wydaje się upływać wzdłuż linii chronologicznej ruchem jednostajnie przyspieszonym. Świat żyje na coraz to większych obrotach. Ludzie mają coraz mniej czasu, chociaż zaopatrzeni są w sprzęt techniczny, który ma im go zaoszczędzać. I tu dochodzimy do trzeciego ważnego elementu książki, jakim jest zagadnienie czasu. Czym jest czas? Jaka jest jego struktura i wartość? A. Z. w ułamku sekundy przed katastrofą przeżywa ponownie całe swoje życie. Jak to możliwe? Czy to czas tak zwalnia bieg, czy też to umysł bohatera działa z tak niesamowitą szybkością? I jak w takim razie odczuwają upływ czasu inni? Czy jest tylko jeden czas?

Chcę zwrócić uwagę na jeszcze jeden element wart podkreślenia. Autor miał fantastyczny pomysł, jeśli chodzi o „techniczne” przedstawienie fragmentów życia A. Z.. Są one ujęte niejako w formę slajdów. Autor płynnie przechodzi od narracji bohatera wewnątrz samochodu (zajętego relacją z tego, co dzieje się w czasie rzeczywistym) do narracji A. Z. z przeszłości. Każdy taki fragment kończy się urwanym, niedokończonym zdaniem. Tak jakby myśli bohatera były nieskładne, przemieszane, niekompletne. Przeskakują z niewiadomych powodów od jednego epizodu w życiu do innego, zupełnie z poprzednim nie związanego. Daje to porażający efekt. Czytelnikowi udziela się ten wewnętrzny chaos. Podtrzymuje to dramatyzm książki, który mógłby być zagrożony przez ciągłe, długie dygresje. Ale te przerwane w połowie zdania wciąż przypominają czytelnikowi o sytuacji: za ułamek sekundy dojdzie do katastrofy. Czas ucieka. Czas się dopełnia. Cały czas.


Janusz Anderman: Cały czas, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.


[1] Janusz Anderman: Cały czas, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006.
[2] Ibidem, s. 141.

Rzeczywistość przyszpilona

Polemika z tekstem Andrzeja Wernera Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę


Andrzej Werner w swoim felietonie „Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę”[1] zarzuca współczesnej prozie polskiej, że nie podejmuje ona ważnych kwestii związanych z aktualnym życiem. Twierdzi, że jest odrealniona i odcina się od problemów współczesności. „Mówiąc najogólniej, uchyla się od funkcji poznawczych wobec rzeczywistości” – pisze autor. Ale jakże to możliwe? „Nie odwracać się tyłem do rzeczywistości? Czyżby rzeczywistość nie otaczała nas zewsząd?” — zapytał kiedyś Stanisław Jerzy Lec. Moim zdaniem literatura polska od kilku lat nieuchronnie coraz liczniej porusza problemy współczesności i coraz więcej miejsca im poświęca, często zupełnie nieświadomie. To nieuniknione. A biorąc pod uwagę koniunkturę polityczną i szarżującą IV RP, w krótkim czasie może się zdarzyć, iż ze świecą trzeba będzie szukać literatury niezaangażowanej w rzeczywistość.

Werner twierdzi, że powodem porzucenia przez literaturę rzeczywistości jest moda, którą promują media, zwłaszcza te najbardziej agresywne jak telewizja i internet. Współcześnie coraz trudniej przekonać ludzi do czytania, zwłaszcza, kiedy mają do dyspozycji alternatywną X muzę. Dlatego literatura walczy o czytelników odpowiadając na aktualne zapotrzebowanie. A moda promowana przez media to pragnienie widowiskowości, skandalu, akcji. A więc literatura staje się w tym kontekście głównie rozrywką. „Wszak rezygnacja z odniesień do rzeczywistości, bezpośrednich i pośrednich, rozumienie literatury jako gry słownej, zabawy konwencjami, relacjami intertekstualnymi – jest właśnie rodzajem literackiego spektaklu o bardziej wyrafinowanych regułach gry, przeznaczonym już nie jak kultura masowa dla pospólstwa, ale dla publiczności prawdziwie elitarnej.” – argumentuje Werner. Wykazuje się przy tym sporą niekonsekwencją. Czytamy bowiem w artykule, że jego zdaniem odniesienie do świata nie musi się realizować wyłącznie poprzez zwierciadlane odwzorowanie rzeczywistości. Autor dopuszcza możliwość gier intertekstualnych i innych technik wyżej wymienionych jako elementy „literackiego spektaklu” promowanego przez media. Gdzież więc Werner dopatruje się jakiegokolwiek konfliktu między medialną modą na rozmach i akcję, a poruszaniem aktualnych problemów?

Zdaje się, że nieporozumienie polega na tym, iż Werner pisze nie tyle o zerwaniu kontaktu literatury z rzeczywistością, co o tym, jak chciałby, żeby ten kontakt w literaturze wyglądał. Dlatego zaprzecza, jakoby Stefan Chwin, Stasiuk czy Kuczok podejmowali trud stawienia czoła „problemom, które zdrowy sceptycyzm definiuje jako nierozwiązalne”. Chwinowi zarzuca, iż tak naprawdę nie interesuje go rzeczywistość, a skupia się jedynie na umiłowanej przez niego retoryce. Ale przecież, jeśli opierać się na słowach samego Wernera, znajdujących się w jego artykule dwa akapity wyżej niż omawiane oskarżenie, forma (czyli także rzeczona retoryka) nie jest ważna. To tylko element „spektaklu”, to coś, dzięki czemu opis problemów rzeczywistości ma się sprzedać dzisiaj. Toż to sama aktualność. I to podwójnie – bo opisuje rzeczywistość i to poprzez formę przez tę rzeczywistość wymuszoną…

Stasiukowi autor felietonu odmawia kontaktu z rzeczywistością z powodu „egzotycznych obszarów”, po jakich się porusza. A ja zapytam, czy „Mury Hebronu” nie opisują rzeczywistości? Czy tylko dlatego, iż książka odmalowuje rzeczywistość więzienną, jest już zbyt „egzotyczna”, by pozostać w kontakcie ze światem współczesnym? Przecież świat współczesny taki właśnie jest, czy się tego chce, czy nie. To właśnie nasza rzeczywistość. I to tę brudną, nędzną rzeczywistość bez żadnych perspektyw promują media. Dlaczego? Bo nie trzeba uciekać na wyspy Nibylandii, żeby mieć rozrywkę, wielkie przedstawienie. Media promują rzeczywistość, ponieważ ona jest teraz najbardziej poszukiwana. Po latach wolności Polska staje przed dramatem: nadal nie ruszamy się z miejsca. W Polsce wciąż nic nie działa tak, jak powinno, nadal istnieją patologie, nadal najważniejsze są znajomości i kontakty, no i oczywiście pieniądze. Ludzie chcą o tym czytać, bo sami się z taką rzeczywistością stykają. Nie jest to łatwe, ale poprzez opis tej strasznej współczesności czytelnicy mogą się z nią oswoić, a to przynosi pewne ukojenie, bo stawia przed wyborem: czy zaakceptować taki stan rzeczy, czy działać i próbować coś zmienić.

Jeśli chodzi o Kuczoka, Werner twierdzi, że w „Gnoju” pisarz wędruje w regiony psychospołecznej patologii „nie tyle rozpoznając świat rzeczywisty, ile manipulując jego okruchami, by uzasadnić tytułowy stosunek do świata.” Zarzuca mu, iż czyni tak, żeby stworzyć „spektakl”. Ależ oczywiście, że „Gnój” jest spektaklem! Ale Kuczok wcale nie próbuje naciągać wszystkiego do swojej pesymistycznej wizji. Jest na odwrót. Nikt normalny sam z siebie nie zaczyna postrzegać świata w taki sposób. To patrząc na świat, człowiek pełen ideałów i miłości do piękna musi zmienić swój stosunek. To świat i właśnie otaczająca rzeczywistość zmienia punkt widzenia. I, po raz kolejny, odnoszę wrażenie, że Andrzej Werner wcale nie walczy o powrót rzeczywistości do literatury (jakże by mógł, skoro rzeczywistość ta w ostatnim czasie wcale literatury nie opuszczała). On walczy raczej o to, aby literaturę opuściła rzeczywistość niska, brudna, obca i niezrozumiała. On chciałby odzyskać w literaturze rzeczywistość polityczną, rzeczywistość ludzi wyższego szczebla, rzeczywistość historyczną, a nie społeczną. I dobrze. Niech walczy. Ale niech nie stara się negować istnienia rzeczywistości obecnej już w literaturze, choć może nie łatwej. Bo ona tam jest. I coraz bardziej się zadomawia.



[1] Andrzej Werner: Pochwała dekadencji. O potrzebie odzyskania rzeczywistości przez literaturę, „Europa”, nr 19 z 10 maja 2006 (dodatek do „Dziennika”).

Z cyklu tajemnicze zbrodnie z końca XX wieku:
NOC WIGILIJNA


Opowiadanie napisanie wspólnie z Margot w jedną sylwestrową noc, baaardzo dawno temu. W podstawówce dzieci się nudzą...


Była piękna, gwieździsta Noc Bożego Narodzenia. Właśnie wstałem ze swojej wykładanej czerwonym aksamitem trumny, by zjeść śniadanie, gdy nagle do komnaty wszedł smutny młodzieniec i rzekł:
- Chciałem tylko powiedzieć, że to opowiadanie wcale mi się nie podoba.
Pomyślałem, że ów młodzieniec byłby doskonałym towarzyszem do śniadanka.
- Może zaszczycisz mnie swym towarzystwem podczas wieczerzy wigilijnej? Proszę, usiądź.
- Ale…
- Mam dużo jadła i to bardzo dobrego: czerninę, barszcz z uszkami, ślimaki w potrawce oraz meduzę w sosie cudzym.
- To ja już wolę barszcz z uszkami.
- Bardzo proszę, ale uszka są tylko dwa, więc będziemy musieli się podzielić.
- Tylko dwa?
- No cóż, kur z sześcioma udkami też jeszcze nie wyhodowano.
Wtem do komnaty wszedł stryj mojej matki, od strony dziadka, z domieszką krwi mojego taty, który jest także ojcem moich dzieci.
- Witaj stryju! – krzyknąłem w jego stronę.
- Co mówisz? Odkąd nieznani sprawcy obcięli mi uszy podczas snu nic nie słyszę.
- Może te byłyby dobre? – powiedziałem wyciągając ociekające barszczem uszka z wazy.
- Numer chyba mój. Dzięki! – i poszedł.
- Czemu tak się smucisz? Są przecież święta. Stół suto zastawiony. Jak widzisz u nas, wampirów, pełna kultura – zwróciłem się w stronę młodzieńca, obgryzając jakieś zwierzątko rano wyłowione z klozetu. – To, że jesteśmy niewychowani to brednie.
- Tak, ale nie odpowiada mi wasza kuchnia. Na całe szczęście wziąłem trochę swojego jedzenia – to mówiąc wyciągnął z torby kawałek zgniłej paprotki, po czym dodał – Jestem wegetarianinem! Muszę już iść i kupić krem na zmarszczki, bo zamknął sklepy. Pa-pa.
Tak więc zostałem sam i postanowiłem kontynuować drzemkę. Wlazłem więc do swej trumny i wszystko przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Z cyklu Tajemnicze zbrodnie z końca
XX wieku: POSTAĆ


Opowiadanie napisanie wspólnie z Margot w czasach podstawówki. Nagrywałyśmy również słuchowiska. :) To pierwsza historia z cyklu "Tajemnicze zbrodnie z końca XX wieku". Było ich wiele. I były ...niecodzienne. Ale większość zaginęła. Ocalały tylko dwie.


Był mroczny wieczór. Deszcz dyskretnie chrobotał w szyby.
– Znów jakieś morderstwo – pomyślałam po przeczytaniu wieczornej gazety.
Nagle ktoś zapukał do drzwi.
– Kto tam? – zapytałam.
– Uhhhhyy... – odpowiedział.
Spojrzałam przez wizjer. Na podłodze znajdowała się kałuża zielonego śluzu z resztkami odpadków. Zaniepokoiłam się. Postanowiłam pójść na plażę. Nie zauważyłam nawet kiedy deszcz przestał padać. Nagle z wydm rozległ się krzyk. Pobiegłam w tamtą stronę. Na piasku rozlana była kałuża śluzu z kawałkami kiełbasy. Moją uwagę przykuła jednak tajemnicza postać stojąca tuż przy pomoście.
Co pan tu robi i czego pan chce? – zakrzyknęłam histerycznie.
– No cóż, stoję sobie.
– Czy ma pan coś wspólnego z tymi tajemniczymi zbrodniami?
– No cóż, właściwie to tak.
– Aaaaaaaaaaaaa!
– Niech ja pani wytłumaczę. Zaczęło się tak, że byłem głodny. Oblawszy więc moim kwasem trawiennym śmieciarza pod pani domem zjadłem go. Ale śmieci się nie przetrawiły. Głód jednak nie ustąpił. Dorwałem więc sprzedawcę kiełbasy, na wydmach. Ach! Miał nie świeże wyroby! Po Fafiku zrobiło mi się zupełnie niedobrze. Wolałem żeby nikt mnie w takiej chwili nie widział. Pobiegłem więc pod pomost i zwróciłem ciała.
– Właścicielom?!
– Do wody!
– Ale dlaczego pan to robił?
– No cóż, jak już mówiłem byłem głodny. I nadal jestem…
– Aaaaaaaaaa!

Kilka niezamieszczonych tu publikacji


Starsze obciachy:
  • Dwa anioły Malczewskiego - takie coś. Aż dziwne, że ja to napisałam. Jeszcze dziwniejsze, że to opublikowali. (Recogito nr 22)